Wednesday, September 12, 2007

7-9 wrzesień 2007 Pranburi

Długo wyczekiwana wycieczka na plażę w Pranburi nareszcie nadeszła. Wyruszyliśmy spod uniwersytetu w czterdzieści osób. Połowa z nas to studenci z wymiany międzynarodowej, druga połowa to studenci wydziału prawa uniwersytetu THAMMASAT.
Kiedy zobaczyłem nasz autobus trochę się zawiodłem. Przynajmniej trzydziestoletni relikt motoryzacji marki ISUZU, który za każdym razem w momencie dodawania gazu, wyrzuca z siebie kłęby czarnego jak smoła dymu do atmosfery. Moje marzenia o autobusie klasy VIP, z klimatyzowanym wnętrzem i rozkładanymi siedzeniami, z podpórkami pod łydki prysły jak bańka mydlana. Każda podróż musi jednak być okupiona „małym” rozczarowaniem. Po kilkudziesięciu minutach w końcu wczłapaliśmy się mozolnie do autobusu.

Wyruszyliśmy z prawie godzinnym opóźnieniem, ale to Tajlandia i tutaj liczy się zasada tzw. Thai Time tzn. jeśli umawiasz się z jakimkolwiek Tajem na konkretną godzinę, nawet nie masz prawa śnić o tym, że zjawi się on na czas. Lepiej daj mu minimum piętnaście minut poślizgu, a najlepiej czekaj do skutku, powinien się pojawić. Nasze opóźnienie wynosiło godzinę, było to wynikiem zapewne tego, że nie umówiliśmy się z jednym Tajem, a z dwudziestoma, a do tego jeszcze z kierowcą autobusu. Szczęśliwie w końcu kierowca przekręcił kluczyk w stacyjce, autobus wyzionął kłęby czarnego dymu, a my ściśnięci jak sardynki zaczęliśmy błogosławić naszą naturalną klimatyzacje w postaci otwartych okien i wiatraków zamontowanych w suficie autobusu.
Podróż minęła szybko, choć trwała prawie trzy godziny. Czas spędzaliśmy na wzajemnym poznawaniu siebie, kto, skąd pochodzi i różnego rodzaju rozmowach, które kruszą lody. Do tego za oknem w końcu pojawił się inny, niż ten widywany codziennie przeze mnie krajobraz industrialny Bangkoku. W końcu na horyzoncie pojawiły się zielone bananowce i drzewa kokosowe. Niewielkie domki zbite ze starych, pordzewiałych kawałków blachy. Przecinaliśmy prowincję z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, bo nasz autobus nie mógł z siebie więcej wydusić.
Pod wieczór dotarliśmy na miejsce. Kiedy zobaczyłem tą okolicę musiałem przytrzymywać swoją szczękę, bo na pewno by kompletnie opadła na ciepły piasek. Okazało się, że mieszkaliśmy w kilku domkach po cztery osoby. Domki były wyposażone w klimatyzację, telewizor, wielkie łóżko i dodatkowy materac, łazienkę i prysznic, który częściowo znajdował się na zewnątrz w malutkim ogrodzie, więc podczas taplania się pod prysznicem, można było wsłuchiwać się w sonety wygrywane przez miejscowe owady w pobliskim lesie palmowym.
Szybko zrzuciliśmy plecaki i pognaliśmy na plażę. Było już ciemno i po raz pierwszy zupełnie czyste i bezchmurne niebo z milionem małych żaróweczek błyskających na nieboskłonie. Dziwiliśmy się dlaczego nasi tajscy koledzy nie chcą się kąpać, ale jakoś nasza radość nie została zakłócona przez ich ostrzeżenia, że o tej porze może być niebezpiecznie. W końcu co się może stać przy brzegu Zatoki Tajlandzkiej, gdzie woda jest tak ciepła że można w niej leżeć godzinami i zupełnie zapomnieć o otaczającej rzeczywistości. Łapaliśmy każdą większą falę, a nasze ciała delikatnie unosiły się na wodzie i płynęły w kierunku brzegu. Było naprawdę cudownie. Machając pod wodą dłonią widać było malutkie żarzące się srebrnym kolorem punkciki, jak się później okazało był to plankton, który odbijał światło księżyca pod wodą.
Nagle poczułem przeszywający ból na prawej dłoni w okolicach kciuka, to jedna z meduz, którą przypadkowo musnąłem dłonią poczęstowała mnie swoimi toksynami. Dziwne uczucie, na początku jakby wylano na ciebie wrzątek i pieczenie, jak przy poparzeniu, a potem swędzenie. Na szczęście nie było to nic poważnego, tylko okolice kciuka. Nie przeszkodziło to mi nadal rozkoszowaniem się światłem księżyca, chwytania wielkich fal i ślizgania się po nich swoim brzuchem. W końcu zabawa się nam znudziła i wyszliśmy na brzeg. Tam okazało się, że jedna z dziewczyn została poparzona przez meduzę dosyć poważnie. Miała poparzony cały brzuch, a do tego całe dłonie i ręce. Jakby tego było mało, na dokładkę miała alergię na tego typu przypadki. W momencie jak my wydostaliśmy się na brzeg, ona była transportowana do szpitala w pobliskim mieście, gdzie mieli zaaplikować jej odpowiednie medykamenty. Niestety nie wróciła już do nas, a w Międzynarodowym Szpitalu w Bangkoku spędziła kolejne cztery dni dochodząc do siebie, ostatecznie nic jej nie będzie.
Kiedy rano wybrałem się na drobny spacer wzdłuż brzegu, średnio co dwadzieścia metrów spotykałem galaretowate cielska meduz o średnicy prawie trzydziestu centymetrów, dopiero wtedy obiecałem sobie, że już nigdy się do morza w tej okolicy nie wybiorę, chyba że będzie dzień, wtedy można zauważyć takiego potwora zbliżającego się do ciebie. W nocy jednak jesteś bezsilny. Nadeszła pora kolacji.

Posiłki na tym obozie to kolejne zaskoczenie. Wszystko przeszło moje najśmielsze oczekiwania, jedyną skazą okazał się nasz niewdzięczny autobus marki ISUZU. Kolację jedliśmy w blasku nocnych pochodni, nad samym brzegiem morza. Zaserwowano nam typowe dania kuchni tajskiej. Wątpię, aby kiedykolwiek mógł powtórzyć tego typu kulinarną kakofonię. Zupa z owocami morza i kawałkami pomidorów, trawy cytrynowej, do tego ryż i różnego rodzaju sosy (słodkie, kwaśne, chili, cytrynowy, limetkowy), to same niebo, które roztaczało nad nami swoje skarby, teraz przeniosło się do mojej buzi. Prawdziwa rozkosz smaków. Na deser świeże i soczyste owoce (melon, mango, arbuz i te, których wcześniej nigdzie indziej nie smakowałem longkorn i ngo), po kolacji przy stołach siedzieliśmy jeszcze długo i rozmawialiśmy na różne tematy, ale zmęczenie po podróży szybko dało o sobie znać i ostatecznie wylądowaliśmy w swoich łóżkach około północy. Rankiem po śniadaniu, na które była zupa ryżowa z kurczakiem (równie pyszna jak kolacja poprzedniego dnia) mieliśmy grę zespołową.
Tutaj nasi studenci prawa znowu się nie popisali, ponieważ zamiast grupowych zawodów na plaży z piłką, różnej maści, mieliśmy zawody typowe dla dwudziestego pierwszego wieku multimedialnej rzeczywistości – mianowicie graliśmy na konsoli do gier, wścibiając wzrok w ekran telewizora. Udało mi się jednak wywinąć od tej wątpliwej rozrywki. Nadeszła pora obiadu, który tradycyjnie był pyszny J i rozpoczęliśmy dyskusję grupową. Tematy miały być z założenia polityczno, socjologiczne, jednak stanęło na tym, że miały ścisły związek ze związkami. To znaczy przechodząc do kolejnych grup musieliśmy opowiadać o tym, jakie to podejście jest w naszym kraju do molestowania w miejscu pracy, jaki jest stosunek do par homoseksualnych, a jak to chłopak zaprasza dziewczynę na randkę i vice versa, czy można mieszkać ze sobą przed ślubem i takie tam. Swoją drogą kiedy opowiadałem, że nie mam nic przeciwko gejom i jak się chcą spotykać to ich sprawa, ale jeśli chcą adoptować dzieci, to mi się już nie bardzo to podoba, zobaczyłem że naszym tajskim animatorom skwaśniały miny. Jak się później dowiedziałem byli gejami. Ech! A podejrzewałem coś od samego początku, ale od kiedy w sklepach można kupić perfumy, które mogą używać mężczyźni i kobiety, oraz mężczyźni ubierają się jak kobiety i na odwrót, moje zdolności wykrywania kochających inaczej bardzo się obniżyły i dałem małą plamkę.
Po dyskusji udało się nam wygospodarować troszeczkę czasu, aby wyskoczyć na pobliską górkę na małą wspinaczkę. Okazało się, że szlak tylko do połowy był turystyczny (to znaczy miał poręcze i był w miarę do przejścia), potem poręcze się skończyły, a ścieżka prowadząca na szczyt trochę bardziej zarastała różnego rodzaju zielskiem, z kaktusami na czele. Sky, Kenny i ja pociliśmy się niemiłosiernie, jako że skały czasami były prawie pionowe. Do tego były bardzo ostre i musieliśmy uważać, żeby się nie pokaleczyć. Niestety wypad był zupełnie spontaniczny, dlatego nie byliśmy do niego zbytnio przygotowani. Tzn. Kenny miał japonki, a ja i Sky sandały J Oryginalne obuwie jak na tego rodzaju wypad. No coż, litry wylanego potu wynagrodził nam widok z samego szczytu, na rozciągające się na horyzoncie pagórki pogrążone we mgle oraz na piaszczyste wybrzeże, wszystko z góry wygląda o wiele piękniej. Małe domki, mali ludzie, bezmiar zatoki i daleko, daleko horyzont. Okazało się, że za nami wspinała się jeszcze grupka miejscowych Tajów. Oczy o mało nie wyskoczyły nam z oczodołów kiedy okazało się, że człapali się oni na sam szczyt boso. Najwidoczniej mieli stopy ze stali. Powrót był trochę gorszy, bo musieliśmy łapać się gałęzi, aby nie spaść, ale szczęśliwie wylądowaliśmy na wybrzeżu. Po drodze, jako że byliśmy rzadkim okazem w tamtych okolicach, który widuje się tylko na filmach wiele miejscowych ludzi podchodziło do nas i chciało sobie robić z nami zdjęcia. Poczułem się jak Paris Hilton, Jennifer Lopez, Aleksander Kwaśniewski i ks. Rydzyk, w końcu posmakowałem zapachu sławy, do „pełni” szczęścia zabrakło jedynie próśb o autografy. Ale po to chyba musimy zapuścić się jeszcze w bardziej odległe tereny Tajlandii. Dotarliśmy do naszego resortu w momencie kiedy zachodziło słońce.
Szczerze mówiąc nie na co dzień można zobaczyć, to co zobaczyliśmy wtedy. Niebo wyglądało jakby całe stanęło w płomieniach. Chmury, które przecinały niebo teraz stały się krwisto czerwone. Można było tak stać zahipnotyzowanym godzinami i nie myśleć o niczym, zawieszony w czasie i przestrzeni. W Tajlandii ze względu na jej położenie geograficzne (bliskość do równika) nie obserwuje się tak dużej zmiany w godzinach zachodu słońca pomiędzy poszczególnymi górowaniami słońca nad zwrotnikami raka i koziorożca. Dlatego całym rokiem słońce zachodzi tutaj względnie około godziny dziewiętnastej (z wahaniami dwugodzinnymi), a wschodzi wcześnie o piątej trzydzieści rano. Nastała noc, zabłysnęły pochodnie na plaży, a nasze stoliki zapełniły się towarzystwem. Zaczęła się zabawa, w dosłownym tego słowa znaczeniu. Zaczęliśmy grać w japońską grę. Gra polega z grubsza na tym, że w kółku siedzą osoby i wybijają rytm na cztery, zaczyna jedna z nich i podaje imię losowo wybranej z towarzystwa oraz cyfrę od jednego do czterech. Wywołana osoba musi powiedzieć swoje imię tyle razy ile wynosiła cyfra w odpowiednim rytmie i powiedzieć imię kolejnej „ofiary” wraz z numerem. Przegrywa ta, która się pomyli, „w nagrodę” pije kolejkę whiskey.
Tamtej nocy dużo ludzi polowało na Polaka, no bo przecież w świecie Polak = pijak. Więc w ogniu walki, „niestety” musiałem łyknąć kilka kolejek, ale poza niesamowicie dobrym humorem, nic innego mi nie doskwierało, czego nie można powiedzieć o innych. Jak muchy popadały Azjatki o wzroście nie przekraczającym metra sześćdziesięciu i o masie ciała zbliżonej do wcześniej wspomnianej muchy. Pierwsza padła Ayako z Japonii, po zaledwie dwóch kolejkach przeniosła się do innego świata. Kolejna była Peggy ze Stanów o chińskim pochodzeniu, walczyła mocno, ale padła po piątej rundzie. Najlepiej trzymała się Vii (amerykanka pochodzenia wietnamskiego), która padła kolejkę po Peggy. A potem kolejno padali Azjaci, Amerykanie, ale Polak trzymał się mocno wraz z resztą Europy. Kiedy skończyła się whisky zaczęły się popisy akrobatyczne Takeshiego z Japonii, które tak szybko jak się zaczęły, się skończyły. Ból głowy, który rozsadzał mu czaszkę przeszkodził w robieniu gwiazd, fikaniu fikołków i chodzeniu na rękach. Ogólnie większość wylądowała na piasku robiąc aniołki i różnego rodzaju fikuśne kształty. Trzeba przyznać, że było wesoło. Mimo tego, że większość była pijana, to bawiliśmy się przednio i pokojowo. Położyliśmy się o trzeciej w nocy, przedtem zanosząc Peggy i Vii do ich domków, którym dziwnym trafem nogi odmówiły posłuszeństwa. No cóż, ciekawe czemu.
Spaliśmy niedługo, ponieważ o piątej trzydzieści nad ranem chcieliśmy wstać na wschód słońca. Nie wiem jakim trafem, ale nam się udało. Byliśmy trochę pijani, ale kiedy z Jonem dotarliśmy na plażę, która znajdowała się minutę drogi od naszego domku myśleliśmy, że będzie ona pełna tych wszystkich ochotników, którzy zastrzegali się jeszcze kilka godzin wcześniej, że wstaną na pewno. Cóż szczerze mówiąc byliśmy pierwsi i udało nam się obejrzeć prawdziwy spektakl od początku do samego końca. Słońce wschodziło nad morzem daleko na horyzoncie. Ponieważ było dosyć pochmurno nie widzieliśmy samego słońca, ale tylko bezmiar czerwonych chmur. Wstawało leniwie, minuta po minucie niebo zmieniało się nie do poznania. To niesamowite, tak niepowtarzalny widok zmieniał się z każdą minutą. Leżeliśmy na plaży, delektując nasze oczy widokiem leniwie wschodzącego słońca, które swoje kolejne promienie roztaczało na naszych twarzach. Po tym wszystkim poszliśmy znowu spać, aby odespać poprzednią noc.
W południe skończyła się nasza przygoda, znowu musieliśmy się zapakować leniwie do naszego kochanego ISUZU, który rozkraczył się w połowie drogi powrotnej. Zapewne nie był to pierwszy raz, bo problem szybko został usunięty. Powrotna podróż minęła mi bardzo szybko. W autobusie poznałem Onga, który chciał żeby mówić do niego Andreas, ponieważ tak nazywa się jego ojciec. Oprócz Tajskiego, mówił także po Niemiecku. W tym drugim języku porozumiewał się z ojcem, który był Duńczykiem. Studiuje prawo, bo tak kazał mu ojciec, który sam jest prawnikiem i który często odwiedza Bangkok w podróżach biznesowych. Jego rodzice się rozwiedli. Nie lubi swojego ojca, ponieważ on sam chciałby studiować historię, którą jest zafascynowany. Wie, że jako nauczyciel nie zarabiałby dużo pieniędzy, ale kochałby to co robi. „Niestety” ojciec co do niego miał inne plany. Uświadomiłem sobie, jak to dobrze, że moi rodzice nigdy nie dyktowali mi co mam robić. Pamiętam, kiedy byłem na nich zły czasami, że nie ukierunkowali mnie, nigdy nie powiedzieli masz studiować to i to. Koniec, kropka! Teraz jestem im za to niezmiernie wdzięczny, zawsze powtarzali mi, abym szedł w tym kierunku, który podoba się mi. Nie zawsze wiedziałem, dokąd zmierzać i co wybierać. Teraz mimo, że czasami mam wątpliwości co do drogi, którą obrałem mogę mieć żal tylko i wyłącznie do siebie, ponieważ moje wybory od początku do końca były suwerenne. Mimo tego, że nie wiem nadal dokąd zmierzam, to jestem im wdzięczny, że byli zawsze drogowskazem, mapą, a nie dyktatorem, który ma zawsze rację, którego zdanie jest najważniejsze i święte, tak jak w przypadku ojca Onga. Zaczął padać deszcz, pozamykaliśmy okna w autobusie, większość osób poszła spać, zmęczona nadmiarem wrażeń. Patrzyłem wlepionym wzrokiem na poletka pól ryżowych, które zapełnione były wodą, na ludzi brodzących w błocie, pracujących ciężko w pocie czoła. W uszach pobrzmiewała muzyka z iPoda Cristiny. Sierra Leone Refugees Band – zespół założony przez uchodźców z Sierra Leone, w którym śpiewają o swoich losach. Pomimo tego, że melodia była wesoła w każdym słowie słychać było żal, ubolewanie nad brakiem swojego miejsca na ziemi, brakiem domu i schronienia, bezpieczeństwa i stabilizacji. To wszystko co dla nas – ludzi wschodu – wydaje się chlebem powszednim, tak powszednim, że tego nie dostrzegamy. Dla tamtych ludzi jest nieosiągalnym marzeniem, jak dla nas lot na księżyc. Mały skrawek ziemi, niewielka chata, w której oni wraz z rodzinami mogliby poczuć się bezpiecznie. Żyjemy na jednej planecie, a tak naprawdę należymy do zupełnie innych światów. Uchodźcy nie mają opieki zdrowotnej, zasiłków, emerytur, nikt nie martwi się o edukację ich dzieci. Młode dzieci, które rodzą się w takim kręgu, nie mają szans na żaden start. Będą najprawdopodobniej dzielić w przyszłości losy swoich rodziców. Przerzucani z obozu do obozu, wykorzystywani przez kupców. Pracownik kopalni diamentów, który pracuje kilkanaście godzin dziennie, za minimalne racje żywnościowe, które wystarczają mu na to, aby nie umrzeć z głodu, dostaje od kupców 1,5 dolara za znaleziony kamień. Ten sam kupiec jest w stanie odsprzedać ten sam kamień na rynku za 15000 dolarów. Czy ktoś się nimi przejmuje. Oczywiście, są organizacje międzynarodowe jak UN, są tysiące wolontariuszy, ale czy my ludzie zachodu, myślimy o uchodźcach z Sierra Leone, czy zdajemy sobie sprawę, że w północno-wschodniej Tajlandii żyją chłopi, którzy pracują na polach ryżowych otrzymując czasami zapłatę w postaci 20 bahtów (1,5 PLN) dziennie? Jedna planeta i sześć miliardów różnych rzeczywistości, których bogactwo powoduje zawroty głowy.
Zafascynowała mnie ekonomia rozwoju. Ekonomia to potężne narzędzie, które może przynieść wiele szkód, ale również wiele dobrego. Jak zasypać niezwykłą przepaść pomiędzy dochodami prawników, finansistów, bankowców, managerów, którzy w kolebce finansowej Azji Południowo-Wschodniej zarabiają takie stawki na godzinę, o jakich nie mogą poważyć chłopi z obszarów wiejskich położonych zaledwie 200 kilometrów od stolicy Tajlandii? Pomimo tego, że wiele największych umysłów na ziemi pracuje nad tym, rozwarstwienie dochodowe nadal się powiększa, a tempo jest wykładnicze. Postanowiłem napisać pracę magisterską z ekonomii rozwoju i zrobić jeszcze jeden kierunek na SGH. Pozostało mi niewiele czasu, a tak wiele pracy. Mam nadzieję, że praca powstanie. Czy podróżowanie zmienia? Chyba tak …







No comments: