„W końcu” poza Bangkokiem. W końcu, ponieważ zaczynam traktować to miasto powoli jak swój dom. Jedziemy w pociągu. To nasz druga godzina jazdy, jest wcześnie rano, zegar na kolejnej stacji kolejowej wybija godzinę 8:10. Nie wiem, która to stacja kolejowa z kolei, po kilku poprzednich straciłem rachubę. Jako, że kołaczemy się najtańszym, a zarazem najwolniejszym z pociągów, zatrzymuje się on na prawie każdej stacji. Dlatego, podróż która powinna zajmować dwie godziny, nam zajmuje cztery i pół. Nie spieszy się nam, mamy weekend, a w krainie uśmiechów pośpiech to zły doradca.
O szóstej rano opuściliśmy BKK, o tej porze wszystko wygląda odmiennie, niż w normalnych porach. Nie widać wszechobecnych straganów, z których paruje świeżo ugotowany rosół, nie czuć zapachu gotowanego mięsa, nie miesza się on ze spalinami, które są produktem ubocznym ulicznych korków. Uliczni sprzedawcy pewnie dopiero co przecierają oczy w swoich domach, po wczorajszym, długi, czasami nawet szesnastogodzinnym dniu pracy.
Pomimo tego, że to miasto nigdy nie śpi, poranek jest szczególny. Jest spokojny, co odróżnia go zdecydowanie od pozostałej części dnia.
Leniwie nasz pociąg przecina równinę. Masywne, betonowe bloki podtrzymujące autostrady, zardzewiałe, rozpadające się slumsy, gigantyczne billboardy, trąbiące taksówki i strzeliste wieżowce, penetrujące nonszalancko niebo, to wszystko teraz nie istnieje. Za oknem spadł drobny, poranny deszcz, dopiero co zmoczone liście drzew bananowych, odbijają promienie słoneczne, nisko położonego słońca. Wokół rozpościera się zielony ocean poletek ryżowych. Przez okno, do wagonu, wkrada się świeże, rześkie, poranne powietrze. W oddali słychać śpiew ptaków i co parę kilometrów zza horyzontu wyłaniają się sklecone z blachy i podbudowane gliną, malutkie chatki. Życie zwalnia … Kocham poranki i jazdę pociągiem.
Powoli krajobraz zaczyna się zmieniać, równiny nagle zaczynają się wybrzuszać, a nasz pociąg zaczyna wić się jak wąż. Powoli wkraczamy w wyżyny i wielki region, należący do najbiedniejszych w Tajlandii zwany Wyżyną Korat. Tutaj życie naprawdę toczy się w zwolnionym tempie i jest dyktowane przez naturę. To przyroda dyktuje człowiekowi warunki, kiedy ma się budzić, posilić, a wreszcie kiedy musi uprawiać swoje pole. Po czterech godzinach jazdy w końcu za oknem pojawia się znak Pak Chong. Z tej niewielkiej, kilkudziesięciotysięcznej miejscowości wzięliśmy ciężarówkę-taksówkę, która miała nas dowieźć do samych bram parku.
Już podczas jazdy Tajowie zagadują, skąd się wzięliśmy. Zaczynamy wymieniać kraje naszej grupy. Każdy łapie się za głowę, kiedy po Polsce, pada Szwecja, Finlandia i USA. Nie mogą pojąć jak to możliwe, że rozsypani po całym świecie podróżują po Tajlandii razem w jednej grupie. Sprawa się klaruje kiedy oznajmiamy, że połączył nas uniwersytet Thammasat, który jest znajomy w całej Tajlandii. Podczas jazdy, wiatr wkrada się pod plandekę ciężarówki chłodząc nasze spocone twarze. Po chwili niebo robi się szare. To oczywiście zwiastuje tylko jedno – mokre gacie i całą resztę.
Piętnaście minut później, wielkie krople dudnią z całą siłą o plandekę, nie oszczędzając również nas. W tym czasie zdążyłem założyć worek na plecak i kurtkę przeciwdeszczową, i po raz pierwszy chciałem, aby podróż trwała jak najdłużej. Niestety w chwili wypowiedzenia życzenia w myśli, ciężarówka się zatrzymała. Przed nami wielki znak Khao Yai National Park. No cóż trzeba iść. Jeszcze bardziej boli fakt, że od bram wejściowych parku do informacji turystycznej dzieli nas magiczne czternaście kilometrów, które musimy pokonać pieszo.
Jednak szczęście nas nie opuściło. W momencie, kiedy kupowaliśmy bilety przy wjeździe pojawiła się półciężarówka. Zapytaliśmy się właściciela czy nie byłby tak uprzejmy i nie podrzuciłby nas na górę, a ponieważ każdy Taj uprzejmy jest to po w pięć sekund później siedzieliśmy na pace półciężarówki. W między czasie ulewa, przemieniła się w malutki deszczyk. Szczęśliwi, że mamy transport na górę za darmo, zaczęliśmy delektować się roślinnością parku, wdychając jak najwięcej świeżego powietrza. Nasz kierowca najwidoczniej po krótkiej chwili zapomniał, że na swojej pace z tyłu ma ładunek w postaci pięciorga obcokrajowców, bo jego noga stawała się coraz cięższa, a wskazówka na prędkościomierzu wskazywała już prawie prędkość stu kilometrów na godzinę.
Cud, że żadne z nas nie nosi peruki, bo zapewne pozostałoby po niej tylko wspomnienie. Dosyć znaczna prędkość i ciasne zakręty to nie lada wyzwanie, zwłaszcza kiedy trzeba balansować na pace, aby z niej nie wypaść na kolejnym zakręcie. Oczywiście był to bieg z przeszkodami. Co jakiś czas na drodze leżały progi zwalniające, z których nasz kierowca wiele sobie nie robił, co prawda zwalniał, ale nie za wiele. A my czuliśmy się jak na trampolinie, gdyby dodać do tego odpowiednie chęci, pewnie w wielkim wyskoku, wylądowaliśmy u św. Piotra wprost u bram. Po pół godzinnym rajdzie, pół-cieżarówka się w końcu zatrzymała przed informacją turystyczną, z radości aż chciałem ucałować ziemię zsiadając z paki.
Na miejscu otrzymaliśmy mapę i informację na temat miejsca biwakowego w parku, od którego dzieliło nas kolejne pięć kilometrów. Z tak dużym stężeniem adrenaliny, postawiliśmy na spacer. Po kilkudziesięciu minutach, ramiona plecaka bezlitośnie wpijały się w ciało, czyniąc praktycznie niemożliwym dalszy marsz. Co gorsza Tajowie nie są dobrymi kartografami. Zarówno mapy Bangkoku, jak i parku narodowego nie są zbyt dokładne. Inaczej mówiąc, idąc z mapą lub z zawiązanymi oczyma, ma się praktycznie takie same prawdopodobieństwo dojścia do celu. Jakimś cudem udało nam się dotrzeć do celu. Tam wypożyczyliśmy namiot dla pięciu osób i rozbiliśmy go pod wielką wiatą. Zmęczenie coraz bardziej wdawało się we znaki. Po krótkim prysznicu postanowiłem zrobić zdjęcie naszej okolicy. Włączyłem aparat i w momencie, kiedy zobaczyłem napis na wyświetlaczu, myślałem że dostanę palpitacji serca. Okazało się, że nie zabrałem z domu karty pamięci, ponieważ kilka dni wcześniej zgrywałem zdjęcia do komputera i nie włożyłem jej z powrotem na swoje miejsce.
Myślałem, że pęknie mi serce. Jak mogłem zapomnieć o podstawowej rzeczy. Na wycieczkę zabrałem nawet statyw i drugi obiektyw, tylko po to żeby móc zrobić ciekawe zdjęcia, wszystko to ważyło piekielnie dużo, ale mówiłem sobie, że na pewno będą niepowtarzalne ujęcia. A tutaj nagle okazuje się, że nie wziąłem najbardziej istotnej rzeczy. W jednej chwili uśmiech z mojej twarzy zniknął, jak za dotknięciem magicznej różdżki. Miałem dosyć, pomimo tego, że wszyscy inni mieli aparaty i nie musiałem się martwić o to, że żadnych zdjęć nie będzie, ale to nie to samo co zrobić zdjęcie samemu. To nie to samo, co naciśnięcie guzika i słuchanie dźwięku migawki, to nie to samo jak ktoś robi tobie zdjęcie. Totalna rozterka, po której potrzebowałem jakieś kilkadziesiąt minut, aby się pozbierać. Ostatecznie jakoś doszedłem do siebie, ale za każdym razem kiedy widziałem jakąś scenę wartą utrwalenia serce krajało mi się z bólu, a było to średnio raz na pięć minut.
Mieszkając w namiocie w parku narodowym, człowiek zmuszony jest poddać się prawom natury. O tej porze roku słońce w Tajlandii zaczyna zachodzić w granicach godziny osiemnastej trzydzieści, a po dziewiętnastej jest już ciemno, niczym w środku nocy. Całą grupą siedzieliśmy przed namiotem po wcześniejszej kolacji, a czas dłużył się nam niemiłosiernie. Ze względu na to, że wstaliśmy wcześnie rano, dzień był o wiele dłuższy, niż normalnie. W końcu zmęczony i gotowy do wślizgnięcia się w swój śpiwór, stwierdziłem że najwyższa pora iść spać. Zdziwiłem się strasznie, kiedy spojrzałem na zegarek i okazało się, że była dopiero ósma wieczorem. Jon poszedł wcześniej spać, Paula udała się na wieczorną toaletę, a my wraz z Haley i Philem stwierdziliśmy, że udamy się na nocne safari. Co prawda nie mieliśmy Jeepa, wielkich reflektorów, a własne nogi i latarki, ale i tak było warto. Szliśmy drogą, która okazała się bardziej ruchliwa, niż za dnia. Co chwila wielkie promienie słoneczne z nadjeżdżających ciężarówek, penetrowały pobliskie zarośla i lasy. Nasze latarki wyglądały jak diody, w porównaniu do tych świetlnych „armat”. Ludzie na ciężarówkach witali nas ochoczo, jeden nawet wykrzyknął „good morning”, trochę dziwnie się poczułem jak na tą porę dnia. Przeszliśmy tak kilka kilometrów, droga i wyprawa przypominała sceny z filmu Blair Witch Project. Napotkaliśmy jednego Jaguara, oraz niedźwiedzia, które okazały się po podświetleniu latarką skałą i starym drzewem. Postanowiliśmy wrócić do namiotów i wślizgnąć się do śpiworów.
Mimo wieczornego spaceru, nadal nie chciało się nam spać, dlatego resztę czasu spędziliśmy na wygłupach.
W sobotę z samego rana mieliśmy ambitny plan, aby wyruszyć na ośmiokilometrowy szlak, który prowadził wprost do osławionego wodospadu z filmu Plaża, z Leonardo Di Caprio w roli głownej. W informacji turystycznej poinformowano nas, że na szlaku musimy mieć koniecznie przewodnika, ponieważ można się na nim łatwo zgubić. Zdążyliśmy załatwić sobie jednego i zakupić skarpetki ochronne przeciwko pijawkom, które w parku są tak powszechne jak kolor zielony. Po wcześniejszym „wyperfumowaniu” się repelentami i środkami przeciwko karaluchom, ruszyliśmy w drogę na nasz ośmiokilometrowy szlak.
Osiem kilometrów to trochę mało, myślałem z początku. Moje zdanie szybko uległo zmianie jak tylko weszliśmy do lasu. Kaho Yai to przeważnie wilgotne wiecznie zielone lasy oraz suche wiecznie zielone lasy. Przedzieranie się przez zarośla przypomina przeprawianie się przez zarośniętą dżunglę. Co prawda to nie Amazonka, i nie potrzebowaliśmy maczety, aby torować sobie drogę, ale w niektórych momentach bardzo byłaby przydatna.
Przedzieraliśmy się przez kolejne zarośla, a z czoła strużkami leciał ze mnie pot. W tym lesie panuje odmienny mikroklimat, wszędzie jest duszno, pomimo tego, że promienie słoneczne nie dochodzą do ziemi, ponieważ blokowane są przez korony wysokich na trzydzieści metrów drzew. Wszędzie jest błoto i wystające korzenie. Trzeba mieć oczy dookoła głowy, co chwila musiałem kontrolować czy aby jakaś pijawka nie wczłapała się po mojej skarpetce ochronnej i nie przyssała się w okolicy kolana.
Po kilkudziesięciu minutach przedzierania się przez las, teren równinny nagle się pochylił. Musieliśmy zejść w dół po dość stromej górce. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że zamiast ziemii, znajdowała się tam czerwona glinka, która wiecznie nasiąknięta wodą, jest śliska jak lód. Oczywiście finisz pokonałem na tyłku zamiast na nogach, niestety nie zdążyłem utrzymać równowagi i ślizgnąłem się w dół, niczym na skórce od banana. Dobrze, że szybko się podniosłem, ponieważ dżungla nie śpi, a pijawki od razu wyczuły pierdołę na ziemi i ruszyły z kopyta, aby się przyssać do wszelkich części mojego ciała, które nie były okryte.
Mijały minuty, godziny, a my ciągle szliśmy, krętymi drogami do celu. Osiem kilometrów wyglądało teraz zupełnie inaczej. W lesie to dżungla dyktuje gdzie możesz iść, a gdzie nie, to ona pozwala ci wytyczyć drogę, dlatego czasami kręciliśmy się prawie w miejscu, aby omijać obalone drzewa, krzaki, konary, liany i inne wytwory tego szalonego tworu natury. W końcu zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek, nasz przewodnik poczęstował nas lepkim ryżem zawiniętym w liście bananowca. W środku ryżowej kulki znajdowały się orzechy i fasola – pyszota. Widać, że miał o wiele większe doświadczenie w tego typu terenach, a co za tym idzie żelazną kondycję, kiedy nasze koszulki można było wyżymać, u niego pojawiły się delikatne kropelki potu na czole. Warto wspomnieć, że od stóp do głowy ubrany był w odzież moro z długimi rękawami i do tego nosił czapkę, co raczej sprzyjało poceniu się, niż zapobiegało. No cóż, może ta żelazna kondycja to efekt kilkudziesięcioletniej służby w wojsku, którą odbył zanim przeszedł na emeryturę w wieku sześćdziesięciu lat.
W końcu po prawie czterech godzinach marszu, pokonaniu dziesiątek wzniesień, wylaniu kilku litrów potu, kilkudziesięciu usuniętych pijawkach z naszych ubrań naszym oczom ukazał się jeden z wodospadów (Haew Sai Falls), który położony był na końcu szlaku. Naszym celem był Haew Suwat Falls, tak bardzo osławiony przez film Plaża, w którym główną rolę odegrał m.in.: Leonardo Di Caprio. Dwa wodospady dzieli niespełna kilometr, który trzeba przemierzyć nad brzegiem strumienia, trzymając się wszelkiego, co wystaje z ziemi, aby nie spaść do strumienia i nie zostać porwanym przez prąd strumienia.
Umyliśmy dłonie i twarz ruszyliśmy dalej, i w tym momencie jak za dotknięciem magicznej różdżki napotkaliśmy na ścianę deszczu. Wielkie krople bezlitośnie przebijały się przez korony drzew lądując na nas, uderzając i mocząc wszystko co jeszcze było suche na naszych ciałach. Zdążyłem założyć worek na plecak, a resztą się nie przejmowałem. Po niespełna pięciu minutach wszystko wraz z bielizną było mokre. Nawet nie próbowałem omijać kałuży. W butach czułem staw, a moje stopy robiły się miękkie jak gąbka.
Nagle, przecierając twarz dłońmi, poczułem na mojej szyi coś galaretowatego. Dziwna sprawa, bo to coś jeszcze dziwnie wiło się w moich palcach. W ułamku sekundy zorientowałem się, że to pijawka przyssała się do mojego gardła. Dreszcze przeszły po moim kręgosłupie, krew zaczęła szybciej płynąć, a serce waliło jak dzwon, o mały włos nie wywaliło mi dziury w klatce piersiowej. W szoku oderwałem pijawkę i rzuciłem gdzieś w trawę. Ze wszystkich stworzeń na świecie, chyba najbardziej nienawidzę pijawek. Sam widok tej glizdy, wijącej się po ziemi i czekającej na swoją ofiarę, przyprawia mnie o dreszcze. Na szczęście nie wbiła się wystarczająco dobrze, ponieważ nie krwawiłem zbyt długo. Jeszcze długo rozglądałem się naokoło, co chwila macając się po całym ciele, tylko po to, aby uniknąć tej wątpliwej atrakcji.
Po około półgodziny dotarliśmy do Haew Suwat Falls. Lało jak z cebra, ale nie przeszkodziło to nam na małą kąpiel w wodospadzie. Szczerze mówiąc na filmie wodospad wyglądał o wiele bardziej imponująco. Tutaj kolejny wodospad, jakich pewnie w parku wiele, atrakcją jest to, że miał swoje pięć minut w filmie. Oczywiście przy zdejmowaniu ubrań okazało się, że przygód z pijawkami nie koniec. Jedna umiłowała sobie Jona i jego słodką klatkę piersiową. Najwidoczniej ssała jego pierś od dłuższej chwili, bo zdążyła już trochę urosnąć i nie tak prosto było ją wyrwać. Poza tym wszelkie próby tamowania krwi przez kolejną godzinę nie przyniosły żadnych rezultatów. Paula znalazła jedną sztukę z tyłu na biodrze, w tym przypadku jej żółta koszulka po kolejnych kilkunastu minutach marszu była zupełnie czerwona. Ja i Haley na szczęście nie mieliśmy więcej „przyjaciół”. Po krótkiej kąpieli wdrapaliśmy się na szczyt, gdzie zjedliśmy obiad, a stamtąd po kilku kilometrach marszu, tym razem drogą asfaltową, doszliśmy do naszego miejsca kempingowego. Po drodze spotkaliśmy grupę małp, które przeprawiały się na drugą stronę ulicy, postanowiliśmy im nie przerywać i pozwolić im spokojnie przejść i wejść do lasu. W końcu nasza czwórka nie dałaby rady pięćdziesięciu małpom, gdyby okazało się, że się im nie spodobaliśmy. Resztę wieczoru spędziliśmy na regenerowaniu sił, suszeniu ciuchów, pielęgnowaniu naszych stóp, które przypominały nasiąknięte gąbki. Zdecydowaliśmy, że tamtej nocy pójdziemy wcześniej spać, ponieważ chcieliśmy wstać wcześnie rano, aby udać się na wschód słońca na jedną z wież widokowych.
Kolejny dzień zaczął się bardzo wcześnie, jedni mogą nawet powiedzieć że za wcześnie. Delikatnie wychyliłem czubek nosa poza namiot, na zewnątrz jeszcze ciemno. Szybko spakowaliśmy plecaki, krakersy, banany, orzeszki, za pięć minut podjeżdża nasza taksówka. Taksówki w parku narodowym to nie te same, które można spotkać w Warszawie czy w Bangkoku. To po prostu półciężarówki z wielką paką, a której zmieścić się może na przykład pięciu farangów (czyli nas). Po niedługiej, niewygodnej jeździe, która uprzyjemniona była dziurami w drodze nasz kierowca wysadził nas przy szlaku prowadzącym do wieży widokowej. Zaopatrzeni w latarki ruszyliśmy przez zarośla. Naokoło przyroda powoli, powoli budziła się do życia. Szliśmy małą drogą wyrytą pomiędzy zaroślami. Jedno było pewne, na pewno przechodziły tędy słonie, świadczyły o tym niewyobrażalnie wielkich rozmiarów odchody. Po kilkunastu minutach marszu i kilkudziesięciu stopniach byliśmy na szczycie wieży, usadowiliśmy się na drewnianych ławeczkach i wypatrywaliśmy, delektowaliśmy się naturą. Atmosfera była na pewno niepowtarzalna, pod nami nieopodal rozpościerał się niewielki staw, a w dali gęsty las aż po horyzont. Nocna mgła zawieszona była pomiędzy niebem, a ziemią, delikatnie i leniwie falując. Zakradając się pomiędzy drzewa i zarośla. Gdzieś tam daleko kolejne promienie słońca przebijały się przez gęste chmury. Na około nas był tylko spokój, byliśmy tam jedynymi ludźmi, którzy wyczekiwali zwierząt. Mieliśmy nadzieję, że przyjdą nad ranem, aby napić się wody. Nic takiego jednak się nie wydarzyło, pomimo tego i tak było warto. Czas jakby się zatrzymał, świeżość powietrza pieściła nasze nozdrza. Aż chciało się zachować choć troszeczkę, ociupinkę spakować do torebki i zabrać ze sobą do Bangkoku. Spokój przerywany był odgłosami dżungli, niesamowita kakofonia. Wielka orkiestra w sercu lasu. Gdzie w oddali gibony dawały znać, że już nie śpią, koniki polne grały swoją melodię, znad stawu dobiegał rechot żab, delikatny wiatr poruszał gałęziami, szumiały liście. W powietrzu można było usłyszeć tysiące innych odgłosów, które komponowały się w jedną z najpiękniejszych melodii, jakie kiedykolwiek słyszałem.
Niestety oprócz jednej sarny, nie ujrzeliśmy tamtej chwili żadnego innego zwierza. Przez godzinę słońce barwiło niebo na kolory złote, różowe i czerwone. Kiedy znajdowało się już wysoko na nieboskłonie postanowiliśmy ruszyć na nasz pięciokilometrowy szlak, tym razem bez przewodnika. Za przewodnika służyła nam niedokładna mapa (niedokładne mapy w Tajlandii to jedyne jakie są dostępne, kartografowie w tym kraju nie wiedzą najwidoczniej co to dokładność) oraz kompas. Niedługo po wymarszu okazało się, że słonie zgotowały nam niemiłą niespodziankę. Mieliśmy przekroczyć strumień, okazało się że najwidoczniej stado słoni, które przeprawiało się przez strumień przed nami, postanowiło skorzystać z pomostu. Niestety nie zdawało sobie sprawy, że pomost był dla ludzi. Kilka ton to nie kilkadziesiąt kilogramów, rezultatem czego nasz mostek zamiast łączyć jeden brzeg z drugim leżał na samym dnie „strumyka”. Przyszło nam skakać, zadanie o tyle trudniejsze, że brzeg był bardzo grzązki oraz śliski, do tego na plecach mieliśmy dodatkowe kilogramy. Na pierwszy ogień poszedłem ja, no bo przecież matka natura obdarzyła mnie długimi nogami, co daje mi przewagę. Jakoś się udało, chociaż wylądowałem trochę dalej brzegu niż planowałem, przez co jeden z moich butów skąpany został w brązowym błocie. Przerzuciliśmy plecaki, a potem reszta ludzi. Phil nie miał trudności, potem Haley. Niestety biedaczka miała złe wyjście z progu, przez co zamiast wylądować na drugim brzegu wylądowała na śliskiej skarpie, ślizgnęła się na błocie i skąpała się w strumyku. Było mi przykro z jej powodu, ale śmiechu było co nie miara. Paula, też nie miała problemów ze skokami. Ruszyliśmy dalej, jednak po kilku zakrętach i zaroślach okazało się, że tym razem musieliśmy przekroczyć wielką rzekę z silnym prądem idąc po jednej kłodzie, która była śliska jak masło dzięki porannej rosie.
Oczywiście na pierwszy ogień poszedł Polak, bo miał najdłuższe nogi. Przeprawa była trudna, co chwila a to stałe, a to kucałem, a to się człapałem, a to czołgałem. Wszystkie części mojego ciała trzęsły się ze strachu. Co więcej rwąca rzeka zaraz pode mną nie napawała mnie takim spokojem, jak niedawny wschód słońca. Ostatecznie jakoś się udało, szczęśliwie bez żadnych zawałów serca, choć wydawało mi się, że wyskoczy mi przez gardło. Po mnie był Phil, który najwidoczniej nie miał żadnych problemów. Przeszedł bez żadnych bólów. Przypomniały mi się chwile z mojego dzieciństwa, kiedy w cyrku widziałem akrobatów, którzy z taką gracją przechodzili po linie zawieszonej na wysokości kilkunastu metrów. Potem była Haley, która znowu nie miała szczęścia. Szczęście w nieszczęściu, że wpadła do wody jedną nogą już pod koniec przeprawy. Szczęśliwie po około piętnastu minutach cała nasza czwórka znowu pokonywała kolejne kilometry w gęstym lesie. Pod koniec szlaku natrafiliśmy „tylko” na wielkiego pająka, wielkości ludzkiej dłoni, który najwidoczniej był jadowity. Przynajmniej nikt z nas nie pałał chęcią sprawdzenia tego faktu. Jegomość rozpostarł swoją sieć w samym centrum naszego szlaku. Jakoś udało się również i jego ominąć, bez przeszkadzania mu w śniadaniu. Będąc przy śniadaniu, udało się nam po drodze trafić na stado małp, które na koronach drzew rozkoszowały się swoim posiłkiem. Staliśmy na ziemi, podglądając przynajmniej dwudziestkę z nich. Z góry padał deszcz skorupek, co chwila uderzając o liście i rozbijając się o ziemię. Zdecydowaliśmy się, aby iść dalej kiedy zorientowaliśmy się, że skorupki mają kolce, które łatwo mogą wbić się nam w głowy lecąc na ziemię. Po tych kilku małych przygodach dotarliśmy na skraj lasu, który był metą naszej wyprawy. Z jednej strony niemiłosiernie zmęczeni, nasze koszulki były tak mokre od wylanego potu, że bez problemu można było je wyżymać. Nasze stopy, tak jak poprzedniego dnia, przypominały białe, zużyte gąbki, nasze twarze również zmęczone, ale biło od nich radością.
Szybko przetransportowaliśmy się do miejsca, w którym obozowaliśmy, zwinęliśmy namioty i oddaliśmy je do recepcji. Nasza wyprawa dobiegła końca. Teraz musieliśmy pokonać czternaście kilometrów do bram parku, a potem kolejne trzydzieści pięć do Pak Chong (miasteczka, z którego mogliśmy wziąć autobus z powrotem do Bangkoku).
Przysłowie powiada, że głupi ma zawsze szczęście, ja za głupiego się nie uważam, reszta ekipy też była kumata, a mimo to znowu mieliśmy szczęście. Złapaliśmy stopa, kolejną ciężarówkę. Niesamowicie miła i uprzejma rodzina zaoferowała nam podróż do samego Pak Chong. Myślałem, że nie uwierzę. Nie dość, że dojedziemy do samego miasta, to na dodatek była to podróż za jeden uśmiech J Haley wsiadła do środka, pozostała czwórka wylądowała na pace. Cudownie było pokonywać zakręty, siedząc i odpoczywając, delektując się świeżutkim powietrzem, które rozwiewało włosy. Podziwiając korony drzew, patrząc się w niebo. Nie dbać o nic. Odpoczywać i cieszyć się chwilą.
Co piękne szybko się kończy. Nasza euforia nie trwała również długo, zaledwie kilka minut. Ni z tego, ni z owego w nasze twarze uderzały delikatne kropelki. Oczywiście powtórka z historii. Zapowiada się niezła przejażdżka, na efekty nie trzeba było długo czekać. W niespełna kilka minut po tym jak pierwsza malutka kropelka musnęła moją twarz, wielkie krople waliły o moją skórę bez litości. Siła uderzenia była spotęgowana prędkością ciężarówki, wielkie krople bezlitośnie wbijały się w twarz, dłonie, wszystko co nie było osłonięte. Szczęśliwie miałem kurtkę przeciwdeszczową, która bynajmniej od wody i deszczu nie sposób była ochronić, ale przynajmniej uderzające krople nie były tak bolesne. Jon musiał opatulić się w worek od plecaka, bo niestety nie spakował żadnej ochrony przeciwdeszczowej. I tak pruliśmy po autostradzie kilkadziesiąt dobrych minut. Wszystko co tylko nosiłem było mokre, modliłem się aby deszcz nie zamoczył mojego plecaka, dokumentów i aparatu. Ulewa ucichła, a delikatna mżawka pieściła nasze twarze. Tak dotarliśmy na dworzec autobusowy w Pak Chong.
Na miejscu okazało się, że autobus miał klimatyzację. Miałem teraz dwie możliwości, albo zostać w mokrych ciuchach i mieć grypę po jeździe w klimatyzowanym autobusie, gdzie temperatura jest tak niska, że ludzie siedzą pod kocami, albo wskoczyć moje suche, aczkolwiek przepocone i brudne ciuchy z dnia wczorajszego. Oczywiście wybrałem opcję drugą i czułem się wyśmienicie, pomimo tego że nie pachniałem ładnie, ale przynajmniej byłem znowu suchy. Trochę szkoda mi było tylko mojego współpasażera. Obok mnie siedziała kobieta, która najwidoczniej wolała oglądać mnie mokrego, niż wąchać suchego. No cóż nie ma róży bez kolców. Kiedy piszę tą relację jest plus trzydzieści dwa stopnie, moja twarz pokryta jest oleistą warstwą, a organizm poci się, aby obniżyć temperaturę ciała. Tęskno mi do moich przemoczonych ubrań i delikatnej mżawki, która chłodziła moją twarz podczas przejażdżki ciężarówką.
No comments:
Post a Comment