Thursday, February 14, 2008

Laos = spokój

Obudził mnie powiew lekkiego, porannego powietrza, przedzierającego się przez przyrdzewiałe przysłony okien w pociągu. Jakieś czternaście godzin temu opuściłem Bangkok, betonową dżunglę, oko słonia, jak nazywane jest czasami przez Tajów. Zsunięta w dół roleta ukazała za oknem spokojny, sielankowy krajobraz. Słońce leniwie roztaczało swoje czerwone promienie po nieboskłonie. Na horyzoncie zanurzeni po kolana brodzili miejscowi, ciągnieni przez bawoły, uprawiali ryż – białe złoto Azji. Ryż jest podstawą istnienia w tej części świata. Dla niektórych z nas – Polaków – obiad bez ziemniaków, to nie posiłek, dla Azjaty dzień bez miski ryżu nie może zostać zakończony. Uprawie sprzyja klimat, silne i obfite deszcze nawadniają pola ryżowe rozciągające się prawie wszędzie gdzie wzrok sięgnie. Zbiera się go nawet do trzech razy rocznie. Przyjmuje różnorodność form i postaci. My pieczemy, smażymy, gotujemy, parzymy swoje ziemniaki, to samo Azjaci robią z ryżem. Jest na wagę złota. W czasach ciężkich represji i rządów Pol Pota w Kambodży był podstawą przetrwania,. Garść perełkowych ziarenek nie jednemu w tej części świata uratowała życie od śmierci głodowej. W Tajlandii, Birmie, Kambodży, Wietnamie, Laosie można zjeść ryż gotowany, smażony, parzony, kleisty, dziki, czarny. Pod różnymi postaciami i na dziesiątki sposobów. Jego uprawa jest niezwykle wymagająca i pracochłonna, być może dzięki temu spokój i cierpliwość jest w tej części świata nieodłączną cechą każdego mieszkańca. W Laosie, do którego leniwie, jak wąż poprzez przełęcze górskie zmierzał mój nocny pociąg, Laotańczycy hołdują ryżowi lepkiemu.
Ryż w Laosie sprzedawany jest w wielkich workach. Na zdjeciu kobieta na jednym z licznych ulicznych targowisk.
Ryż lepki, jak się go zje, daje oprócz uczucia sytości, poczucie odprężenia, zrelaksowania, zwalnia on reakcje na wszelkie bodźce. Ludzie stają się bardziej ospali. Ciepły klimat, duszne i lepkie powietrze, też bardziej zachęca do odprężenia się, zapomnienia o wszelkich codziennych znojach oraz udania się na drzemkę. Laotańczycy, tak samo jak Tajowie drzemią wszędzie i o każdej porze dnia. Drzemią na ulicach, w hamakach, w łóżkach, na ławeczkach, w parkach, na targowiskach, jadąc autobusem, sprzedając towary. Leniwy i krótki sen jest wszechobecny, jak wszechobecne są promienie słońca i poczucie braku zmartwień.
Mój pociąg powoli zawitał do Udon Thani, stąd poprzez Most Przyjaźni przedostanę się do ‘drugiego świata’. Przyjaźń, w Laosie - wielkie słowo, a skierowane w stosunku do Tajlandii nabiera większego wymiaru. Kraje te związane są nie tylko przyjaźnią, ale niemal krwią. Krew wymieszała się, kiedy Fa Ngum, założyciel późniejszego kraju miliona słoni, poślubił syjamską księżniczkę. Jego syn tak bardzo czuł się Tajem, że na rzecz Tajlandii zaczął płacić podatki i na stałe Laos podporządkował się potężnemu Syjamowi. Pomimo tego, że przyjaźń rozpoczęła się spokojnie, potem było już tylko gorzej. W kolejnych wiekach, ten równoleżnikowo rozciągnięty kraj przechodził z rąk do rąk. Był kartą w przetasowaniu światowych mocarstw. Spodobał się Francuzom, którzy zasmakowali wielkiego Orientu. Francuzi tak bardzo zadomowili się tutaj, że postanowili zmienić nawet nazwę nowej stolicy z Vieng Chan, na Vientiane. Niestety wymieszana krew i wspólne korzenie, nie pomogły w późniejszych czasach. Tajlandia tak bardzo obawiała się kolonizacji, że król scedował wielkie tereny leżące w górzystych częściach, na prawo od Mekongu, Francji. Tym samym zapewniając sobie chwilowe bezpieczeństwo. Laos przechodził z rąk do rąk. Podczas Drugiej Wojny Światowej spodobało się tutaj również Japończykom, którzy okupowali ten kraj przez pewien okres. Z końcem wojny Laotańczycy w końcu mogli cieszyć się z odzyskanej niepodległości. Niestety, jednak nie na długo. W pięć lat później na horyzoncie pojawił się stary opiekun – Francja, która ponownie zatęskniła za Orientem.
Po pokonaniu kilkunastu kilometrów na ‘pace’ przerobionego motocykla, na coś w stylu ciężarówki, znalazłem się na granicy Tajsko – Laotańskiej. Próbowałem doszukać się wśród czekających w kolejce Laotańczyków, ale jakoś nie mogłem rozróżnić jednych od drugich. Pomyślałem, że może rozpoznam ich po paszportach, które powinni trzymać w dłoni, ale ten pomysł zawiódł. Laos, tak samo jak Tajlandia należy do Stowarzyszenia Narodów Azji Południowo – Wschodniej wynikiem, czego mieszkańcy wspólnoty mogą swobodnie przekraczać granicę, bez potrzeby posiadania paszportu. Podczas dłużącej się odprawy zacząłem rozmawiać z jednym z Tajów, który próbował przedostać się na drugą stronę w interesach. Okazało się, że bez problemu potrafił się porozumieć ze swoimi sąsiadami zza granicy. Dla mnie niestety nic z tego nie było zrozumiałe. Przynajmniej graficznie mogłem stwierdzić, że pismo Laotańskie jest bardzo podobne do Tajskiego. Pomimo tego, że zarówno Tajlandia, jak i Laos to dwa wciąż rozwijające się kraje, to już na pierwszy rzut oka widać różnicę pomiędzy ‘bogatszymi’ Tajami, a wciąż mniej zamożnymi Laotańczykami. Objawia się to również z dala od granicy, w stanie dróg, wyglądzie tropikalnej wsi, a także i przede wszystkim w rozmiarze samych stolic państw-sąsiadów.
Bangkok – wielki, rozhukany, Vientiane – małe, kameralne. Bangkok – duszny, gwarny i ruchliwy, Vientiane – ciche i spokojne. Gdyby na świecie ogłoszono plebiscyt na najspokojniejszą stolicę państwa, prawdopodobnie Vientiane uplasowałoby się w czołówce. Wjeżdżając do miasta, wszelkie wyobrażenia i stereotypy, jakie wiążą się ze stolicami państw pryskają. Z turystycznego punktu widzenia, Vientiane jest nieciekawe i warte, może jednego dnia wizyty. A jednak coś w tym mieście zatrzymuje człowieka. Coś w tym mieście daje spokój. Na głównej ulicy, co dłuższa chwila pojawi się jakiś pojazd i za chwilę zniknie. Życie jest powolne, czy to przez słońce, a może temperaturę, albo wilgotność, a może po prostu ludzi. Nie wiadomo. Na poboczach niewielkich ulic poustawiane są, co kilkaset metrów malutkie, przenośne wózki, na których uśmiechnięci sprzedawcy sprzedają świeże bagietki. Poza Kambodżą to jedyne miejsce w Azji Południowo-Wschodniej gdzie można poczuć się jak w piekarni francuskiej, wybierając chrupką bagietkę z różnymi dodatkami. Można odczuć francuskiego ducha nie tylko poprzez bagietki, ale również kolonialne zabudowania, które w krainie pagód i strzelistych świątyń, posągów Buddy wyglądają jak wyjęte z innej bajki. To, że na ulicach można było skosztować chrupiące bagietki i nacieszyć oczy budynkami żywcem wyjętymi z Francji przestało razić mój wzrok, oczywiście do czasu, kiedy nie zobaczyłem Łuku Triumfalnego Wschodu. Laotańczycy zwą go Patuxai lub Łukiem Zwycięstwa. Ta sterta betonu przypomina z daleka dzieło architektoniczne z Pól Elizejskich, jednak to zbyt mocne określenie. Nawet mieszkańcy Vientiane podchodzą do ‘pokracznej’ budowli raczej krytycznie. Czterdzieści lat temu Amerykanie postanowili ofiarować Laosowi cement, w celu wybudowania nowego lotniska. Najwidoczniej w tamtym czasie były bardziej naglące potrzeby, w tamtych jednak czasach Laos bardziej pochłonięty był świętowaniem odzyskania niepodległości z rąk Francuzów. Zamiast lotniska, powstał Łuk Zwycięstwa.
Do jednych z ulubionych czynności mieszkańców Vientiane jest podziwianie zachodzącego słońca nad brzegiem Mekongu.
Czas w Vientiane upływa leniwie. Wieczorami, kiedy upał opadnie, a duszne powietrze nieco się schłodzi, nad brzeg rzeki wychodzą mieszkańcy. Spędzają oni czas w niewielkich barach, sącząc ważone w okolicznym browarze piwo Beerlao. Z oddali dochodzą dźwięki bębnów oraz odgłosy mnichów modlących się do Buddy o pomyślność na następny dzień. W tak spokojnej atmosferze, nad drugim brzegiem rzeki czerwona tarcza słońca zaczyna chować się na horyzoncie. Mieszkańcy, przechodnie, stali bywalcy barów, turyści, pracownicy międzynarodowych organizacji ds. rozwoju, wszyscy ludzie, różnych ras, wszyscy jak jeden naród pogrążeni są w jednej tylko czynności. Podziwianiu tego cudu natury nad Mekongiem.
Po zmierzchu udałem się na dworzec, aby przetransportować się do Luang Prabang. Miasta, które w początkach historii, było jedną ze stolic Laosu.
Odległość z Vientiane do Luang Prabang nie jest imponująca. ‘Zaledwie’ 400 km, mimo wszystko autobus pokonuje ją w ponad dziewięć godzin. Przyczyną tego, jest ukształtowanie terenu. Laos to głównie tereny wyżynno-górzyste. W dzień obserwując horyzont, można ujrzeć kolejne rzędy gór, które giną w delikatnej mgiełce. W nocy mgiełka opada, ale za to ciemność uniemożliwia prawdziwy zachwyt. Podczas wojny wietnamskiej komunistyczne siły Północnego Wietnamu wykorzystały to piękno. Przedostały się przez granicę i ukrywały się w lesistych terenach. Kierowca autobusu, okazał się mieć chyba licencję rajdowca. Lewo, prawo, hamulec, z górki i pod górkę, znowu z górki, przyspieszamy i hamulec, ostry zakręt w lewo, a potem odbicie w prawo, i tak na nowo, i jeszcze raz. Góra, dół, góra, dół, lewo, prawo, do znudzenia. W międzyczasie nocne powietrze stawało się coraz chłodniejsze. Nie mogłem sięgnąć do plecaka, ponieważ kiedy się schylałem, aby wyciągnąć bluzę, prawie całą zawartość żołądka miałem w gardle. Nie chciałem podzielić losu tych, którzy siedzieli gdzieś na tylnich siedzeniach i wydawali dziwne odgłosy i jęki, dzięki tej ‘magicznej’ przejażdżce. Wreszcie się zatrzymaliśmy.
Autobusy w Laosie zatrzymują się najczęściej w mniejszych, tropikalnych wioskach. Wzdłuż ulicy stoją bambusowe chatki, na bambusowych palach. Ci, których stać było na cement pomurowali sobie domy z betonu. W tropikach życie toczy się na ulicy, czy jest to wielka metropolia jak Bangkok, czy niewielka wioska jak tamta, w której się zatrzymaliśmy, ludzie po prostu są zawsze na ulicy. Ich domostwa nie mają ścian. Gdyby nie stoły, na których można było kupić suszone ryby lub słone ośmiorniczki można byłoby z powodzeniem wejść do pokoju dziennego, w którym siedziały dzieci wraz z ojcem zapatrzone w telewizor. Dopiero, kiedy skorzystałem z toalety i wracałem do autobusu zorientowałem się, że przechodzę przez ich mieszkanie i właśnie korzystałem z ich toalety. To nic, że reszta autobusu zrobiła zupełnie tak samo. Tutaj własność prywatna nabiera troszeczkę innego wymiaru. Ci ludzie mają niewiele. Być może, dlatego tak łatwo jest się im dzielić tym, co posiadają. W odległych terenach wiejskich, elektryczność i telewizor to wciąż wynalazek. Dlatego wiele domów oświetlanych jest jedną, malutką, mleczną jarzeniówką. Niekiedy w świetle telewizora w pokojach widać nie tylko właściciela, ale także sąsiadów, sąsiadki i okoliczną ludność. Nie każdego stać na ten luksus. A w naszym świecie jest to takie proste. Wystarczy wejść do pokoju, dotknąć ściany, aby zrobiło się nagle jasno jak za dnia, nacisnąć przycisk, aby 52 calowe pudło ustawione na szafce zaczęło wydawać z siebie dźwięk w systemie przestrzennym. Dla tamtych ludzi, którzy z trudem wytężali wzrok, aby zobaczyć coś z zaśnieżonego obrazu, nasz świat to inny wymiar ten, który czasami mogą zobaczyć na szklanym ekranie. Mimo wszystko dzieli nas niecałe dziesięć godzin lotu samolotem.
Handlujacy na straganach potrafią swój cały asortyment umieścić na bambusowym kiju z dwoma koszami.
Ci ludzie nie mieli gier komputerowych. Nie musieli włączać, co dzień rano komputera, aby zobaczyć co się wydarzyło w świecie. Nie mają wanny z jacuzzi oraz nie robią zakupów w hipermarkecie. Przeważnie nie używają komórek. W ich domu nie zadzwoni telefon stacjonarny. Nie jeżdżą do pracy autobusem, bo ich praca znajduje się na polu pod ich bambusową chatą. Mieli za to najpiękniejsze niebo, z gwiazdami wielkimi i świecącymi jak diamenty, krystalicznie czyste tak, że wydawało się, że widać cały wszechświat na wskroś. Mieli koniki polne wydające odgłosy w trawie, oraz orangutany hukające gdzieś w oddali w puszczy. Nie obchodziło ich to, co się dzieje w świecie, dlatego nie rozpaczali z braku komputera. Większość z nich pewnie nie wiedziała nawet, kto rządzi ich krajem. Prysznic brali używając do tego wiadra wody. A telefony były im nie potrzebne, bo jak mieli coś załatwić to szli do sąsiada, który mieszkał na drugim końcu wsi. Dla nich ważna była ich lokalna społeczność i to czy pole wyda w tym roku plon, dzięki czemu mogli utrzymać i uchować od głodu swoje rodziny.
Po kilkunastu minutach weszliśmy znowu do autobusu, aby na nowo rozpocząć swój wyścig po krętych drogach. Tym razem pociłem się jak szczur, trzymałem się kurczowo wszystkiego, za co można było chwycić, strasznie chciało mi się pić, ale o wodzie nie było mowy. Butelka znajdowała się w plecaku, a po nią musiałbym się schylić. O piątej nad ranem dotarłem do Luang Prabang.
To miejsce jest najprawdopodobniej kwintesencją osobowości Laotańczyków. Gdyby nie hotele na prawie każdej, nawet najmniejszej uliczce, z pewnością byłoby azylem dla umęczonej zachodnim światem duszy. Ze względu na swoją spuściznę kulturową zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. I rzeczywiście nie ma ku temu zdziwieniu. W niewielkiej miejscowości znajduje się chyba najwięcej świątyń na jednego mieszkańca w całym narodzie. Ulokowane romantycznie w samym sercu pagórkowatej okolicy, codziennie rano miasto spowite jest mgłą. O szóstej nad ranem na ulicznych chodnikach siadają starsze babuszki, z dużymi, słomianymi pojemnikami, przez które paruje gorący ryż. Z małej uliczki przedziera się kolumna pomarańczowych szat. Zgodnie z buddyjską tradycją, mnisi nie mogą pracować, aby zarobić na jedzenie. Polegają oni na wiernych. Codziennie, zaraz po wschodzie słońca zbierają dary od ulicznych ofiarodawców, aby później udać się na medytację oraz śniadanie. Tak w ciszy poranka zaczyna się dzień w Luang Prabang. W cztery godziny później, niewielkie miasteczko oddycha turystami. Na każdym rogu rozstawione są malutkie kramiki, no okolicznych bazarach można kupić ręcznie wykonywane przez plemiona Monów, przedmioty codziennego użytku. Świątynie zapełniają się zwiedzającymi, pot leje się z czoła, słońce w południe o mały włos nie wypali dziury w głowie. Kiedy nadciągnie wieczór, wszyscy siadają na drewnianych tarasach nad brzegiem Mekongu, aby w zapachu lepkiego ryżu podziwiać krwisty kolor zachodzącego słońca. Gdzieś w oddali w świątyni Wat Xieng Thong mnisi energicznie uderzają w bębny. Dudniący dźwięk wypełniał niewielkie uliczki. Tamten moment przenosił wszystkich w odległe czasy, kiedy Luang Prabang było stolicą Laosu, gdy na ulicach nie było dziesiątek turystów, a o Luang Prabang wiedzieli tylko mieszkańcy kraju. Ulice znowu na nowo powoli pustoszały, a miasto znowu nabrało ducha nieskazitelności, sprzed czasów, kiedy przybyli tutaj turyści. Świat się zmienia. Kiedy UNESCO zdecydowało się na ujęcie Luang Prabang na liście światowego dziedzictwa, miasto doświadczyło dużego wyróżnienia. Kij ma zawsze dwa końce. W ostatnich latach granice tego wcześniej niedostępnego Państwa się otworzyły. Rok rocznie przybywa tutaj coraz więcej turystów i smakoszy orientu. W Luang Prabang nowe hotele wyrastają jak grzyby po deszczu. Powoli umyka delikatny powiew wiatru na uliczkach, dziewictwo miejsca, jego urok i nietykalność. Wszystkie te cechy zastępowane są rzeszami turystów przybywających, aby móc podziwiać to ulotne piękno, którego w Luang Prabang jest coraz mniej.
Most łączący lotnisko z Luang Prabang jest nieprzejezdny dla pojazdów większych od jednoślada. To świadczy o tym jak spokojne są tutaj ulice oraz mały ruch uliczny. Życie toczy się tutaj znacznie wolniej.

Thursday, November 8, 2007

Żyjąc za dolara dziennie …

Nie trudno jest uchwycić naturę bogactwa, rozpoznać wszechobecny przepych i luksus. Jednak bycie ‘bogatym’ to przywilej tylko niewielu z nas, ludzi żyjących głównie w północnej części naszej planety. Dla stwierdzenia czy ktoś jest ‘bogaty’, naprawdę nie trzeba wiele. Wystarczy zobaczyć dom, samochód, zobaczyć jak kto jest ubrany, czasami wystarczy kilka słów rozmowy.

Ale co to oznacza być naprawdę biednym? Czy to znaczy nie mieć błyszczącego samochodu? Czy może oznacza to, ubieranie się na tanich bazarach? Albo nie jedzenie w drogich restauracjach? Już od lat siedemdziesiątych zastanawiały się nad tym największe umysły naszych czasów. Wynikiem, czego obmyślili termin absolutnego ubóstwa.

Żyć w absolutnym ubóstwie to znaczy żyć na poziomie, który jest w stanie zaspokoić tylko podstawowe potrzeby człowieka, tzn. ubioru, jedzenia i schronienia. Czasami któraś z tych potrzeb nie może zostać zaspokojona. Ekonomiści wspólnie ustalili próg na poziomie 1 dolara dziennie, aby zmierzyć ile dokładnie krajów znajduje się w takim położeniu. Oczywiście, czego można było się spodziewać, wyniki nie były zadowalające. Żyjemy w świecie, w którym 39% ludności Afryki sub-Saharyjskiej żyje za mniej, niż jednego dolara dziennie (co więcej notuje się tam największy przyrost ubóstwa i prawdopodobnie udział ten sięgnie już 50% w pierwszej połowie tego wieku), w Ameryce Łacińskiej jest to 24% ludności, a w Azji Południowej 43% (do krajów, w których notuje się największą liczbę biedoty należą Bangladesz, Indie czy Pakistan).

W sobotę rano czekaliśmy na taksówkę w jednej z agencji turystycznych, która miała nas zabrać z Phnom Penh do Silhanoukville (Kambodża). Z nudów zaczęliśmy rozmawiać z chłopakiem, który tam pracuje. Po krótkiej rozmowie okazało się, że studiował turystykę, niestety tymczasowo musiał przerwać studia z powodu braku środków finansowych. Dzień wcześniej czytałem artykuł na temat tego jak mieszkańcom stolicy Kambodży wiedzie się coraz lepiej, a zwłaszcza absolwentom uczelni wyższych, którzy po skończonych studiach mogą zarobić nawet 80$ miesięcznie! Kiedy opowiedziałem to naszemu rozmówcy uśmiechnął się szeroko. Zapytał się, czy chcemy wiedzieć ile on dostaje. - Oczywiście – odpowiedzieliśmy. Okazało się, że jego pensja wynosi 30$. Co oznacza, że dziennie wydaje dokładnie dolara. W tym momencie otworzyłem szeroko oczy z zdziwienia. Co więcej, czasami wysyłał pieniądze swoim rodzicom, którzy mieszkali na wsi i dzielił się częścią swoich oszczędności ze swoją siostrą. Jadał za 1000 rielów (około 25 centów), a litr paliwa (kosztujący dolara) do jego skutera (który dzielił wspólnie ze swoim bratem) starczał mu na trzy dni. Moje zdziwienie i podziw dla tego człowieka sięgnęło granic. Wyraziliśmy swój żal, a on ze spokojnym uśmiechem odpowiedział, że nic się nie stało. Czy był biedny? Materialnie - niemiłosiernie.

Co z tego wynika? Dla jednych nic. Codziennie rano, jak dotychczas, będą budzili się w swojej świeżo pachnącej pościeli w wygodnym łóżku, rano wypiją filiżankę gorącej aromatycznej kawy (bardzo prawdopodobne, że będzie sprowadzana z krajów Ameryki Łacińskiej, takich jak Kolumbia). Po czym założą swóje złote zegarki, srebrne pierścionki z diamentami, które wcześniej pewnie zostały wydobyte w kopalni w Sierra Leone, gdzie mężczyźni pracujący w pocie czoła i w śmiertelnych warunkach otrzymują od paserów półtora dolara za wydobytą bryłkę nieoszlifowanego kamienia Ci sami paserzy zgarną piętnaście tysięcy razy więcej na czarnym rynku. Mieszkańcy wielkich metropolii założywszy swoje firmowe buty ‘Made in China’, wyruszą do pracy. Po drodze zapewne zatrzymają się na stacji benzynowej, aby zatankować paliwo, które niewykluczone, pochodzi z Nigerii, gdzie plemiona zabijają się o dostęp do złóż, a kolor ropy, miesza się z kolorem przelanej krwi. A na pytanie, czy słyszeli o Trzecim Świecie wykrzywią usta. Po powrocie z pracy jak to zwykle bywa trzeba będzie ponarzekać na ‘ciężkie’ życie i ‘wielkie’ problemy, no i położyć się spać, aby kolejnego dnia rozpocząć ‘pasjonujący’ dzień.

Żyjemy w świecie masowej komunikacji i w dobie Internetu. Obecnie to, co dzieje się w Nowym Jorku widać na żywo na ekranach monitorów w Kalkucie czy Abujah. W dzisiejszych czasach nie tylko zmiany w takich centrach finansowo-gospodarczych jak Tokio, Nowy Jork czy Londyn mają wpływ na resztę świata, ale również to, co dzieje się na dalekim południu, w slumsach w Bangkoku czy favelach w Sao Paulo, również ma wpływ na sytuację gospodarczą i społeczną w gospodarczo rozwiniętych krajach bogatej północy. Nie ważne czy ktoś z nas zarabia tysiąc, dwa czy dziesięć tysięcy, ważne aby mieć świadomość tego, co dzieje się we współczesnym świecie. Niestety, podobnie jak w przypadku Afryki, na reszcie półkuli południowej elity się bogacą i stają się coraz bardziej wpływowe, a biedne masy ubożeją. Do czego nas to zaprowadzi, nikt nie wie. To tylko spekulacje. Ale już dzisiaj można obserwować żniwo rosnących dysproporcji: wojny domowe i ruchy separatystyczne we wcześniej wspomnianej Nigerii i Afryce, nadludzki wyzysk pracowników w kopalniach, niezadowolenie społeczne, marazm mas, które pozbawione są jakichkolwiek możliwości wyboru, dla których jedyną wartością i celem w życiu, jest przeżycie kolejnego dnia. Czy jesteśmy współodpowiedzialni? Pychą byłoby odpowiedzieć, że nie.

Sunday, October 28, 2007

25-ty Miedzynarodowy Bieg Narodow Zjednoczonych

Po raz kolejny moje nogi stanely na linii startu, tym razem byl to 25-ty (dla mnie pierwszy:) ) bieg ONZ w Bangkoku. Najwidoczniej sam bieg jest popularniejszy, niz poprzedni, wsrod miejscowych biegaczy, bo na starcie pojawilo sie okolo 4 tysiecy chetnych. Tym razem stawka bylo 10 km.
To moj drugi bieg w karierze, a serce bilo mi jak za pierwszym razem. Zastanawialem sie, swoja droga, czy to wrazenie i trema kiedykolwiek przemija. Czy ludzie, ktorzy robia to od kilkunastu dobrych lat, maja takie wrazenie jakby kazdy kolejny bieg byl dla nich tym pierwszym. Mam cicha nadzieje, ze to samopoczucie nie zanika.
Tym razem dolaczyl do nas Victor (ze Szwecji), ktory ma juz za soba Stokholm Marathon, tak wiec jest troche lepiej zaprawiony w boju i widac bylo to juz od samego startu. Po kilku minutach zniknal mi gdzies wsrod zoltych koszulek i dalej bieglem sam, swoim "spokojnym" krokiem. Czulem, ze tym razem biegacze, z ktorymi bieglem byli o wiele lepsi, bo co chwila moglem podziwiac ich plecy. Byc moze bylo to rezultatem tego, ze ustawilismy sie na starcie z najlepszymi - na samym poczatku stawki, a byc moze wynikiem po prostu slabej formy. Wyscig startowal o 6 rano, aby doczlapac sie na miejsce musielismy wyruszyc okolo 5, a wiec wstac trzeba bylo jeszcze przed jutrzenka.
ONZ tak zaplanowalo trase, aby urozmaicic biegaczom obcowanie z kultura w starej czesci Bangkou. Rzeczywiscie bylo co podziwiac, poczynajac od samego budynku Narodow Zjednoczonych (fajnie byloby odbyc tam praktyki :) ), poprzez Park Krolewski oraz sama rezydencje krolewska. Robilismy 'wielkie' kolo wylewajac kolejne krople potu. Jak zwykle na przystankach z napojami, bylo tyle ludzi, ze nie udalo mi sie zalapac na hausta chlodnej wody. Dopiero pod koniec zwedzilem kubek ze stolika na ostatniej ze stacji. Na kilometr przed meta wydluzylem krok i przekroczylem linie mety prawie ze sniadaniem na koszulce.
Co najbardziej utkwilo mi w pamieci z tego wyscigu? Na osmym kilometrze mijalem starsza Pania, ktora na okolo miala okolo 90 lat. Siedziala na wozku inwalidzkim, ktory popychala inna kobieta. Pani usmiechala sie szeroko, na na piersi miala numer startowy z cyfra 1. Zapewne byla najstarszym z uczestnikow biegu. W jej twarzy widac bylo takiego samego ducha walki, jak innych uczestnikow biegnacych na poczatku stawki. Ona zapewne tak jak my wszyscy chciala ukonczyc wyscig. Nie wazne ze miala 90 lat, liczyly sie jej checi dotarcia do celu, w takim duchu wszyscy sie tam jednoczylismy ...

Moj czas: 48m19sek

Saturday, October 27, 2007

Sprawdz swoja znajomosc geografii swiata


Zapraszam wszystkich do sprawdzenia sie w geografii swiata. Ja sie juz uzaleznilem od tej gry, nie tylko gram w nia codziennie, ale tez chcialbym zobaczyc te wszystkie miejsca w swoim zyciu, ktore co chwila wyskakuja w kolejnych pytaniach :)

Get a FREE Travel Blog from TravelPod.com

Sunday, October 14, 2007

13 października 2007 Biec, ciągle biec w stronę słońca ...

Dotarliśmy na miejsce taksówką, krew w żyłach zaczęła mi szybciej płynąć na widok wielkiego łuku z napisami START i FINISH. Wokół pełno świateł. Mój pierwszy w życiu wyścig miał się rozpocząć za półtorej godziny. W brzuchu czułem magiczne motylki, w głowie miałem mętlik. Przed wyjazdem sprawdzałem maniakalnie czy niczego nie zapomniałem: koszulka, spodenki, numer startowy, buty, skarpetki. Wielki zegar zawieszony pod łukiem startowym powoli odliczał kolejne minuty do startu. Tego dnia miałem przebiec 12 km, startowałem razem z Haley, która miała pokonać 6 km. Start Amari Watergate Hotel, bieg o północy przez zamknięte ulice Bangkoku w samym centrum wielkiego miasta. Zaczęliśmy rozgrzewkę i rozciąganie, które skonsumowało nasze ostatnie trzydzieści minut przed startem. Dziesięć minut przed startem ustawiliśmy się przy wyjeździe z podziemnego parkingu hotelu, wokół ponad dwa tysiące ludzi. Nagle prowadzący ze sceny zaczęli wielkie odliczanie: 10 … 9 … 8 … … 3 … 2 … 1 … Start. Zaczęło się, powoli masa ludzi zaczęła wylewać się kolejno na ulice Bangkoku, przebiegając pod łukiem. Pierwsze kilkaset metrów biegło się bardzo lekko. Wokół widać było tylko światła drapaczy chmur, reflektory czekających na przejściach samochodów i motocykli, zmieniającą się sygnalizację świetlną. Każdy miał do pokonania swój własny dystans, ponad dwa tysiące ludzi chciało dotrzeć z powrotem do mety. Przede mną kilkaset osób rytmicznie przebierających noga za noga, za mną drugie tyle w koło powtarzając ruchy, jak magiczną mantrę. Każdy wpatrzony w jakiś punkt niewiadomo gdzie, każdy odliczający kilometry do końca. Dlaczego biegliśmy? Ja chciałem zobaczyć jak to jest, zasmakować ducha rywalizacji, poczuć, że jestem jednym z tych dwóch tysięcy ludzi, którzy bez względu na wiek i stan zdrowia, próbowali zmierzyć się z sobą samym, jedni robili to dla zabawy, inni dla wyższych celów, jeszcze innym pewnie za to płacili. W zasadzie, to wszystko się wtedy nie liczyło, podczas biegu liczyło się to, czy zdołasz dobiec do mety i jak szybko potrafisz to zrobić i czy pokonasz własne słabości. Wielu z nich było wysportowanych, tak że przy każdym kroku można było uczyć się anatomii, ponieważ tak bardzo odznaczały się ciężko wypracowane mięśnie. Byli przeciętni zjadacze chleba, tak jak ja, którzy robili to po raz pierwszy. Byli również ludzie z problemami, nadwagą, ale również ci, których wiek był bardzo zaawansowany.

Biegło mi się lekko, co prawda po kilku kilometrach złapała mnie kolka, zwolniłem, zacząłem oddychać głęboko. Jakoś udało się zażegnać problem. Wyścig ‘ustabilizował’ się po około sześciu kilometrach, wtedy odnajdujesz swoją grupę odniesienia. Biegniesz wśród tych, którzy mają takie same tempo jak twoje. Wyprzedziłeś już tych, którzy byli wolniejsi, a ci którzy są szybsi już o tobie nie pamiętają, ponieważ wchłaniają kolejne kilometry kilkaset metrów przed tobą. Tak jak w życiu, po pewnym czasie spotykasz ludzi do siebie podobnych, zaczynasz się z nimi przyjaźnić, wielu z nich pozostaje z tobą do końca twoich dni. Tutaj masz towarzyszy do samej mety. Dzielisz z nimi wspólny kawałek swojej drogi. Każdy jest tutaj anonimowy, nie liczy się twoje imię i co w życiu robisz, gdzie byłeś i co widziałeś. Tutaj liczy się tych kilka chwil. Biegłem z dwoma mężczyznami jeden miał czerwoną koszulkę i po kształcie jego łydek, wydawał się dosyć zaawansowanym biegaczem, drugi z kolei miał żółte spodenki i zapewne też nie był to dla niego pierwszy wyścig. Próbowałem dotrzymać im kroku, ale za szybko stawiali kolejne kroki. Powoli, ale systematycznie oddalali się, w końcu znikli za kolejnym zakrętem. Wtedy zacząłem starać się wyprzedzać osoby, które były bezpośrednio przede mną. Tak robiłem przez ostatnie kilka kilometrów. Kiedy wśród lasu drapaczy chmur ujrzałem wieżę Baiyoke, przy której stoi hotel przyspieszyłem. Wtedy zobaczyłem swojego dawnego towarzysza w żółtych spodenkach. Niestety okazało się, że to nie był koniec trasy, pozostało nam jeszcze dwa kilometry, a ja nie miałem już sił. Zwolniłem. Powoli stabilizował mi się oddech, zrobiliśmy ostatni nawrót. Do mety został około kilometr, mój towarzysz był przede mną około stu metrów. Nie biegłem po złoto, nie chciałem zająć pierwszego miejsca, chciałem dobiec do mety, przesunąć swoją granicę, ale wtedy zapragnąłem go wyprzedzić. Tylko, że on tak samo jak ja przed metą zaczął przyspieszać. Ostatnie kilkaset metrów postanowiłem biec jak tylko najszybciej potrafię, wydłużyłem krok, podnosiłem wyżej kolana, biegło się dobrze, ale czułem, że mam coraz mniej powietrza. Udało się mi wyprzedzić mojego towarzysza w żółtych spodenkach, za zakrętem wbiegłem na parking hotelu i przekroczyłem metę. W tamtej chwili zegar odliczający czas od startu pokazywał 1g 00 m 59 sek. To już koniec.

W tamtej chwili na parkingu każdy był tak samo szczęśliwy, każdy cieszył się tym samym szczęściem, dobiegliśmy do mety. Gratulacje, uśmiechy na twarzach innych, gdzieś za kolejnym rogiem wypatrzyła mnie Haley, tak samo szczęśliwa i uśmiechnięta od ucha do ucha jak ja. Potem krótkie after-party, odbiór medali za uczestnictwo, darmowe napoje, zupki, piwo i upojajające chwile odpoczynku, siedząc na schodach, robiąc nic. W oddali na scenie najlepsi byli nagradzani pucharami, my nagrodzeni byliśmy przez samych siebie – radością i euforią. W końcu nadszedł czas powrotu.

Powiadają, że pierwszy raz jest zawsze najlepszy. Ja swojego nie zapomnę do końca życia. W taksówce byliśmy około drugiej w nocy, pomimo tak późnej pory i przebiegniętych kilometrów ja czułem się fantastycznie, w ogóle nie zmęczony. Mój organizm naprodukował tyle dopaminy, że można byłoby tą dawką rozweselić sporą grupę pesymistów. Cały czas znajduję się w szoku, teraz jest szósta dwadzieścia cztery rano, powoli moje powieki stają się coraz cięższe, za oknem już dawno świta, to chyba znak, że czas na odpoczynek, a więc … dobranoc ; )

Tuesday, October 9, 2007

Podróż do miasta aniołów

Samolot delikatnie siada na płycie lotniska, koła wydają delikatny pisk. Po dziewięciu godzinach lotu, w końcu rolety w malutkich okienkach się podnoszą i przez okno wkradają się promienie słońca. Pięciominutowy spacer po zaledwie rocznym lotnisku Suvarnabhumi daje przedsmak zadziwiającej Tajlandii, którą tak wysławiają wszelkie przewodniki, jakie można znaleźć na półkach w księgarni. Prawdziwa przygoda rozpoczyna się za drzwiami. Człowiek wkracza do innego świata. Dla przeciętnego europejczyka podróż do tego kraju, to praktycznie podróż na inna planetę, a na pewno do innej cywilizacji, która jest tak odmienna i tak bardzo egzotyczna.

Bangkok wcale nie jest największym miastem na świecie, nie żyje w nim największa ilość ludzi, chociaż zamieszkuje tutaj ponad dwanaście milionów mieszkańców. Jednak podróż do tego miasta to przygoda pod każdym względem nietypowa, to kompletny szok kulturowy, który doznaje się z każdym kolejnym krokiem podróży do stolicy Tajlandii. Bezwzględnie można powiedzieć, że miejsce to jest inne niż, jakiekolwiek na świecie.

Opuszczając lotnisko każdego podróżnego uderza niewidzialna, ale nad wyraz wyczuwalna, ściana niemiłosiernego ciepła. Witaj w Tajlandii. Kraju gdzie lato trwa całym rokiem, gdzie pory roku mogą być gorące, bardzo gorące albo nieznośnie gorące. Średnia temperatura powietrza nie spada tutaj poniżej dwudziestu pięciu stopni Celsjusza, a wilgotność jest tak wysoka, że odwodnić jest się prawdopodobnie tak łatwo, jak odmrozić palce w Himalajach. Deszcze tropikalne zdarzają się tutaj głownie w porze deszczowej, ale kiedy pada lepiej nie wychylać nosa spoza zadaszonego miejsca. W kilka minut można zebrać kilkanaście litrów wody do dużego wiadra. Wystarczy przejść sto metrów, aby być przemoczonym do suchej nitki, wliczając w to bieliznę. W porze gorącej z kolei trzeba uważać, aby się nie rozpuścić. Prawdopodobnie na blaszanych dachach z powodzeniem można usmażyć jajecznicę, jako że temperatury oscylują w granicach czterdziestu stopni Celsjusza. Tajlandia jest krajem, który jest rozciągnięty równoleżnikowo, co powoduje, że jest zróżnicowana klimatycznie. Sam Bangkok według Światowej Organizacji Meteorologicznej uznawany jest za najgorętsze miasto na świecie. Temperatura jest również sztucznie zawyżana przez ogromne ilości zanieczyszczeń, które produkowane są przez setki tysięcy samochodów. Tajowie kochają samochody, dlatego też Bangkok nazwany został Detroit Azji Południowo-Wschodniej.

Nazwa miasta

Sama nazwa Bangkoku została wpisana do księgi rekordów Guinessa, jako najdłuższa nazwa geograficzna na świecie. Zapytaj Taja o nazwę jego państwa, ale wcześniej upewnij się, że przez kolejne pięć minut nic nie będzie w stanie zmącić Twojej uwagi. Konstantynopolitańczykowianeczka, to pikuś przy nazwie Bangkoku, która w wolnym tłumaczeniu na język polski oznacza mniej więcej tyle, co „miasto aniołów, wielkie miasto, wieczny klejnot, niezdobywalne miasto boga Indry, wspaniała stolica świata wspomaganego przez dziewięć pięknych skarbów, miasto szczęśliwe, obfitujące w ogromny Pałac Królewski, który przypomina niebiańskie miejsce gdzie rządzi zreinkarnowany bóg, to miasto dane przez Indrę, zbudowane przez Wisznu.” Po zakończeniu tej litanii, która w języku tajskim jest jednym wyrazem, obcokrajowiec nie ma najmniejszych szans, aby powtórzyć choćby pierwszy człon skomplikowanej nazwy. Powodem tego, jest skomplikowany język. Język Tajski, podobnie jak większość języków Azji Południowo-Wschodniej jest językiem tonalnym. Co to oznacza w praktyce? Mianowicie, nie posiada akcentu, jednak posiada tony, które można utożsamić z nutami na pięciolinii. Każda sylaba w wyrazie, może zostać wypowiedziana w tonie wysokim, niskim, średnim, wznoszącym bądź opadającym. W zależności od tonu wyraz ma różne znaczenie. Obcokrajowcy mają z nim szczególne problemy, kiedy rozmawiając chcą powiedzieć mama, a wychodzi im koń, ze względu na zły ton. W taki to prosty sposób można popełnić wiele błędów, ale także obrazić bardzo szybko przyjaźnie nastawionych Tajów.

Ludzie i codzienne życie

Prawdopodobnie myląc kolejne wyrazy, zamiast oburzenia zobaczysz szeroki uśmiech na twarzy swojego tajskiego rozmówcy. Nie na darmo Tajlandia nazywana jest krainą uśmiechów. Tajowie uśmiechają się wszędzie i przy każdej okazji. W Polsce na pytanie: „Co słychać?” prawdopodobnie większość nas zrobi skwaszoną minę oraz odpowie „Stara bieda!”, w Tajlandii zaś będzie to szeroki uśmiech. Pomimo tego, że poziom życia w Bangkoku jest o wiele niższy, niż ten w Polsce. Przytłaczająca większość mieszkańców Bangkoku ledwo wiąże koniec z końcem, a rozwarstwienie dochodowe jest przepaścią, której niesposób przeskoczyć. Równość obywateli i możliwość rozwoju to tylko mity i piękne hasła. Napotkany kierowca taksówki pracował po minimum dwanaście godzin dziennie, siedem dni w tygodniu, zarabiając dwanaście tysięcy bahtów, co odpowiada około jednemu tysiącu polskich złotych. Przy czym miał na utrzymaniu żonę, która nie pracowała oraz dwójkę dzieci. Taki los dzieli znakomita większość mieszkańców Bangkoku, którzy i tak są szczęśliwcami porównaniu z ludnością regionu Isaan. Oficjalnie uznawanego za najbiedniejszy region w kraju. Prawdę mówiąc większość ludzi nie stać na to, aby posłać swoje dzieci do szkoły, nie wspominając o uniwersytetach. Uniwersytety są płatne, nawet te publiczne, co jest dodatkową zaporą dla osób podążających za wiedzą. Oczywiście niektórzy są szczęśliwcami i otrzymują stypendia, ale tacy stanowią bardzo mały procent. Wynikiem tego na uczelniach widać studentów, których rodzice są bardzo zamożni.

Wachlarz mozliwosci przemieszczenia sie z jednego miejsca do drugiego w Bangkoku jest bardzo szeroki. Poczynajac od trzech rodzajow autobusow, poprzez metro, nadziemny pociag (nazywany tutaj BTS Skytrain), lodzie, promy, tuk-tuki na motocyklowych taksowkach konczac.

Bangkok jest miastem kontrastów. Oczywiście rozwarstwienie dochodowe widać w wielu krajach, tak samo jak kontrasty. Tutaj jednak kontrast nabiera innego wymiaru, wszystko widać niczym przez szkło powiększające. Niezapomnianym przeżyciem będzie wizyta na siedemdziesiątym siódmym piętrze najwyższego drapacza chmur w mieście (Baiyoke Tower), który mierzy ponad trzysta dwadzieścia metrów. Z tarasu widokowego rozciąga się betonowa dżungla, aż po horyzont. Gdzie wzrok sięga, tam widać nowe wieżowce i żurawie, dźwigające kolejne tony cementu na szczyty nowobudowanych ociekających zachodnim przepychem apartamentowców. Miasto, które jest jednym z największych centrów finansowych, kwitnie niczym lasy tropikalne po ulewnych deszczach monsunowych. Miliony światełek, siatka poplątanych autostrad, tysiące budynków, pędzące samochody i mikroskopijni ludzie, niczym mrówki stłoczone w swoim mrowisku - widać jak dłoni, że życie tutaj nie płynie szybkim tempem, ono buzuje jak gotowana woda.

Wszystko widać w makroskali, siedemdziesiąt siedem pięter poniżej, kilka milionów mieszkańców tej wielkiej machiny walczy o przetrwanie. Zjeżdżając windą na dół, piękna restauracja zamienia się w ruchliwą i buzującą ulicę. Ulice są miejscem gdzie żyje znakomita większość ludności. Miejsce, w którym kakofonia dźwięków przyprawia o zawroty głowy, ryk silników, głosy i rozmowy, szalona muzyka z okolicznych stoisk muzycznych, klaksony samochodowe, świsty dziesiątek tysięcy motocykli. Ulica pobudza wszelkie zmysły, nie ma możliwości przejścia kilkaset metrów, nie będąc potrąconym przez innego przechodnia. Tutaj mieszają się zapachy spalin, świeżo smażonych przysmaków na ulicznych straganach, woń kadzidełek i perfum. U spodu wielkich nowoczesnych wieżowców z podziemnymi garażami, klimatyzowanymi apartamentami, z modnym wystrojem, prości ludzie wiodą swoje proste i nieskomplikowane życie. Większość z nich pracuje średnio czternaście godzin dziennie siedem dni w tygodniu sprzedając kluski, smażony ryż lub słodycze na swoich malutkich, przenośnych straganach. Pomimo tego, że na pierwszy rzut oka widok wiszącej martwej, obskubanej kury z podciętym gardłem, może sprawiać wrażenie niezbyt bezpiecznego miejsca, w którym można się posilić, to wiele z nich jest czystszych niż stoiska z kebabami w Warszawie.

Pomimo tego, ze Bangkok poprzecinany jest siecia autostrad i drogami szybkiego ruchu, ktorych struktura jest tak skomplikowana jak pojemnik z pomieszanymi nicmi to i tak nadal wszechobecne sa kilkukilometrowe korki. Poruszanie sie w takim “wezu” czasami zdaje sie trwac wiecznosc. Jednak nikt na sibie nie krzyczy, nikt nie przeklina i nikogo nie wyzywa. Byc moze jest to wynikiem panujacego w Tajlandii buddyzmu i zasady spokoju i nieokazywania przemocy i gniewu

Jedzenie

A jedzenie? To kolejny atak na twoje zmysły. Prawdziwa uczta dla podniebienia, pięć smaków rozpływa się delikatnie w ustach. Większość jedzenia jest bardzo pikantna, ale takie perełki jak zupa kokosowa z krewetkami, trawą cytrynową, bambusem i orzeszkami, to przysmak tych, którzy cenią sobie delikatną kuchnię. Najwygodniej jest nie zastanawiać się co się je, ponieważ czasami można się zniechęcić, pomimo tego że danie w smaku jest niepowtarzalne. Oczywiście nie chodzi tutaj o psy, które można skosztować w Bangkoku, ale są niesamowicie drogie, raczej takie nietypowe składniki jak perlicze jajka, flaki czy wątroba, które nie zawsze są apetyczne. Bezwzględnie som-tam, czyli pikantna sałatka z papai ze świeżymi ogórkami i pomidorami i lepkim ryżem w barze, który składa się z pięciu plastikowych stolików z parasolkami, ustawionymi przy obdrapanym przystanku autobusowym, zaraz przy ruchliwej ulicy, to naprawdę niezapomniane przeżycie.

Rzeka

Niektórzy nazywają Bangkok Wenecją Wschodu. Prawdopodobnie przyczyną tego jest to, że miasto poprzecinane jest setkami kanałów zwanych klongami. Niestety w żadnym stopniu nie przypomina on włoskiego miasta. Kanały są zanieczyszczone, woda żółta i śmierdząca, a prawdopodobnie zanurzenie jakiejkolwiek części ciała w tej brei grozi napromieniowaniem, jako że wszystko co nie trafia do rzadkich w tym mieście śmietników, trafia wprost do kanałów. Pomimo tego, życie Tajów od zawsze związane było z rzeką.

Wiele książek do geografii w Polsce, a także na świecie mówi, iż Bangkok położony jest nad rzeką Menam. Niestety nie jest to do końca prawdą, ponieważ słowo mae-nam w języku Tajskim oznacza rzekę, z kolei Bangkok położony jest nad rzeką Chao-Praya co po Tajsku brzmi Mae-nam Chao-Praya. Chao-Praya wykorzystywana jest na wiele sposobów, co prawda coraz rzadziej można spotkać Tajów kąpiących się w żółtej brei lub robiących pranie (większość z nich to prawdopodobnie bezdomni), ale bezsprzecznie jest ona jedną z głównych arterii w mieście, dzięki której bardzo szybko można przedostać się do centrum. Dlatego też, do rzadkości nie należą korki, tworzące się od nadmiaru łodzi, promów, barek i statków rejsowych. Jednak podróż jedną z łodzi ekspresowych to znakomita okazja do podziwiania dzikiej i niezorganizowanej zabudowy Bangkoku.

Architektura

Wydaje się, że wszyscy urbaniści i planiści wyemigrowali z miasta około sto lat temu, jako że jedyną zorganizowaną i zaplanowaną częścią miasta, jest najstarsza wyspa Rattanakosin, na której mieści się Pałac Królewski oraz plac Sanam Luang. Ta część miasta również może opowiedzieć historię królestwa Bangkoku, rewolucji i zamachów stanu, włączając w to ostatni, który odbył się rok temu. Od tamtego czasu władzę sprawuje wojsko, a poprzedni premier Thaksin Shinawatra przebywa obecnie na wygnaniu w Wielkiej Brytanii. Pałac Królewski ocieka przepychem i blaskiem pozłacanych świątyń, tutaj również znajduje się świątynia Szmaragdowego Buddy, który został sprowadzony z północnej części kraju, odebrany Laotańczykom. Jednak porządek kończy się w starej części Bangkoku, oddalając się coraz dalej krajobraz staje się coraz bardziej niezorganizowany, przypominający prawdziwie dziką, nieuporządkowaną i nieokiełznaną architekturę Bangkockiej dżungli. Setki tysięcy straganów z jedzeniem, stare, porośnięte winoroślami budynki, malutkie i wąskie uliczki prowadzące w zagadkowe miejsca, coraz większa ilość skleconych z zardzewiałej blachy slumsów, śmieci na środku chodnika, a wieczorami pochody karaluchów i szczurów, od czasu do czasu przecinających drogę przechodnia.

Stojac na czerwonych swiatlach na przejsciach dla pieszych zbieraja sie zastepy motocykli, w momencie kiedy swiatlo zmieni sie na zielone wszystkie ruszaja niczym szarancza, wypuszczajac w atmosfere kleby spalin.

Tak jak egzotyczny jest Bangkok dla obcokrajowca, tak bardzo obcokrajowiec jest egzotyczny dla jego mieszkańców. Wszyscy biali ludzie, Europejczycy czy Amerykanie traktowani są jak chodzące bankomaty. Ich prawdziwa „mekka” to słynna Khao San Road, gdzie można spotkać turystów obwieszonych swoimi plecakami z najdalszych zakątków globu. To tutaj rozpoczynała się akcja osławionego filmu „Plaża” z Leonardo Di Caprio. Na Khao San Road można zakupić i załatwić wszystko, poczynając od wycieczek turystycznych i wiz do okolicznych krajów, poprzez zrobienie dredów, tatuażu, uszycie garnituru, kończąc na załadowaniu muzyki do iPod’a, czy zakupie podrabianych butów czy torebek i japonek Louis Vuitton. Jednym słowem wszystko, co turyście w dwudziestym pierwszym wieku jest do życia niezbędnie potrzebne. Średnio, co trzydzieści sekund ktoś podchodzi i proponuje przejazd taksówką, motorem czy tak popularnymi w tym mieście tuk-tukami. Z każdym krokiem, ktoś proponuje tanie drinki, niezapomnianą noc w klubie albo magiczne show.
Mnisi nie kupuja sobie jedzenia, wszystko co spozywaja pochodzi od innych ludzi. Nad ranem mozna spotkac ich chodzacych z miseczkami, ktore szybko sie zapelniaja. Kobiety nie moga dawac nic mnichom, ktorzy zlozyli slubowania czystosci. Jesli kobieta chce przekazac cokolwiek mnichowi, musi podac dana rzecz innemu mezczyznie, ktory przekaze rzecz mnichowi. Czasami mnich stawia miske na ziemi, aby kobieta mogla przekazac ofiare mnichowi. Kobiety nie moga nawet dotknac szat mnicha, poniewaz wtedy lamie on sluby czystosci. W autobusach sa specjalne miejsca, w ktorych siedza mnisi. Jesli takich nie ma, mnichom miejsca ustepuja nawet starsi ludzie.

Zapewne Khan San Road jest karykaturą samego Bangkoku, miasta dzikiego, które nigdy nie zasypia, które cały czas oddycha niczym żywy organizm. Gdzie na chodnikach przeplatają się drogi mnichów, menedżerów pracujących dla ponadnarodowych organizacji, a także prostych, całkowicie obojętnych ludzi. Gdzie na każdym kroku można spotkać wizerunki króla, który darzony jest tak wielkim szacunkiem, że niemalże utożsamiany jest z bóstwem. Życie toczy się tutaj na szybkich obrotach. Każdy obywatel miasta jest malutkim trybikiem, w monstrualnej maszynie. Pomimo tego, miejsce to ma swój czar, ma swoją niepowtarzalność i magię głęboko ukrytą w uśmiechach swoich mieszkańców.

Palac Krolewski to mekka wszystkich podroznych, ktorzy przyjezdzaja do Bangkoku. Mury kompleksu ciagna sie kilometrami, w srodku mozna podziwiac zdobione z przepychem swiatynie ociekajace pozlacanymi ozdobami. Glowna atrakcja jest swiatynia Szmaragdowego Buddy.

Wiecej zdjęć pod adresem
www.picasaweb.google.com/konieczny.tomek

Monday, October 8, 2007