Mój pociąg powoli zawitał do Udon Thani, stąd poprzez Most Przyjaźni przedostanę się do ‘drugiego świata’. Przyjaźń, w Laosie - wielkie słowo, a skierowane w stosunku do Tajlandii nabiera większego wymiaru. Kraje te związane są nie tylko przyjaźnią, ale niemal krwią. Krew wymieszała się, kiedy Fa Ngum, założyciel późniejszego kraju miliona słoni, poślubił syjamską księżniczkę. Jego syn tak bardzo czuł się Tajem, że na rzecz Tajlandii zaczął płacić podatki i na stałe Laos podporządkował się potężnemu Syjamowi. Pomimo tego, że przyjaźń rozpoczęła się spokojnie, potem było już tylko gorzej. W kolejnych wiekach, ten równoleżnikowo rozciągnięty kraj przechodził z rąk do rąk. Był kartą w przetasowaniu światowych mocarstw. Spodobał się Francuzom, którzy zasmakowali wielkiego Orientu. Francuzi tak bardzo zadomowili się tutaj, że postanowili zmienić nawet nazwę nowej stolicy z Vieng Chan, na Vientiane. Niestety wymieszana krew i wspólne korzenie, nie pomogły w późniejszych czasach. Tajlandia tak bardzo obawiała się kolonizacji, że król scedował wielkie tereny leżące w górzystych częściach, na prawo od Mekongu, Francji. Tym samym zapewniając sobie chwilowe bezpieczeństwo. Laos przechodził z rąk do rąk. Podczas Drugiej Wojny Światowej spodobało się tutaj również Japończykom, którzy okupowali ten kraj przez pewien okres. Z końcem wojny Laotańczycy w końcu mogli cieszyć się z odzyskanej niepodległości. Niestety, jednak nie na długo. W pięć lat później na horyzoncie pojawił się stary opiekun – Francja, która ponownie zatęskniła za Orientem.
Po pokonaniu kilkunastu kilometrów na ‘pace’ przerobionego motocykla, na coś w stylu ciężarówki, znalazłem się na granicy Tajsko – Laotańskiej. Próbowałem doszukać się wśród czekających w kolejce Laotańczyków, ale jakoś nie mogłem rozróżnić jednych od drugich. Pomyślałem, że może rozpoznam ich po paszportach, które powinni trzymać w dłoni, ale ten pomysł zawiódł. Laos, tak samo jak Tajlandia należy do Stowarzyszenia Narodów Azji Południowo – Wschodniej wynikiem, czego mieszkańcy wspólnoty mogą swobodnie przekraczać granicę, bez potrzeby posiadania paszportu. Podczas dłużącej się odprawy zacząłem rozmawiać z jednym z Tajów, który próbował przedostać się na drugą stronę w interesach. Okazało się, że bez problemu potrafił się porozumieć ze swoimi sąsiadami zza granicy. Dla mnie niestety nic z tego nie było zrozumiałe. Przynajmniej graficznie mogłem stwierdzić, że pismo Laotańskie jest bardzo podobne do Tajskiego. Pomimo tego, że zarówno Tajlandia, jak i Laos to dwa wciąż rozwijające się kraje, to już na pierwszy rzut oka widać różnicę pomiędzy ‘bogatszymi’ Tajami, a wciąż mniej zamożnymi Laotańczykami. Objawia się to również z dala od granicy, w stanie dróg, wyglądzie tropikalnej wsi, a także i przede wszystkim w rozmiarze samych stolic państw-sąsiadów.
Bangkok – wielki, rozhukany, Vientiane – małe, kameralne. Bangkok – duszny, gwarny i ruchliwy, Vientiane – ciche i spokojne. Gdyby na świecie ogłoszono plebiscyt na najspokojniejszą stolicę państwa, prawdopodobnie Vientiane uplasowałoby się w czołówce. Wjeżdżając do miasta, wszelkie wyobrażenia i stereotypy, jakie wiążą się ze stolicami państw pryskają. Z turystycznego punktu widzenia, Vientiane jest nieciekawe i warte, może jednego dnia wizyty. A jednak coś w tym mieście zatrzymuje człowieka. Coś w tym mieście daje spokój. Na głównej ulicy, co dłuższa chwila pojawi się jakiś pojazd i za chwilę zniknie. Życie jest powolne, czy to przez słońce, a może temperaturę, albo wilgotność, a może po prostu ludzi. Nie wiadomo. Na poboczach niewielkich ulic poustawiane są, co kilkaset metrów malutkie, przenośne wózki, na których uśmiechnięci sprzedawcy sprzedają świeże bagietki. Poza Kambodżą to jedyne miejsce w Azji Południowo-Wschodniej gdzie można poczuć się jak w piekarni francuskiej, wybierając chrupką bagietkę z różnymi dodatkami. Można odczuć francuskiego ducha nie tylko poprzez bagietki, ale również kolonialne zabudowania, które w krainie pagód i strzelistych świątyń, posągów Buddy wyglądają jak wyjęte z innej bajki. To, że na ulicach można było skosztować chrupiące bagietki i nacieszyć oczy budynkami żywcem wyjętymi z Francji przestało razić mój wzrok, oczywiście do czasu, kiedy nie zobaczyłem Łuku Triumfalnego Wschodu. Laotańczycy zwą go Patuxai lub Łukiem Zwycięstwa. Ta sterta betonu przypomina z daleka dzieło architektoniczne z Pól Elizejskich, jednak to zbyt mocne określenie. Nawet mieszkańcy Vientiane podchodzą do ‘pokracznej’ budowli raczej krytycznie. Czterdzieści lat temu Amerykanie postanowili ofiarować Laosowi cement, w celu wybudowania nowego lotniska. Najwidoczniej w tamtym czasie były bardziej naglące potrzeby, w tamtych jednak czasach Laos bardziej pochłonięty był świętowaniem odzyskania niepodległości z rąk Francuzów. Zamiast lotniska, powstał Łuk Zwycięstwa.
Po zmierzchu udałem się na dworzec, aby przetransportować się do Luang Prabang. Miasta, które w początkach historii, było jedną ze stolic Laosu.
Odległość z Vientiane do Luang Prabang nie jest imponująca. ‘Zaledwie’ 400 km, mimo wszystko autobus pokonuje ją w ponad dziewięć godzin. Przyczyną tego, jest ukształtowanie terenu. Laos to głównie tereny wyżynno-górzyste. W dzień obserwując horyzont, można ujrzeć kolejne rzędy gór, które giną w delikatnej mgiełce. W nocy mgiełka opada, ale za to ciemność uniemożliwia prawdziwy zachwyt. Podczas wojny wietnamskiej komunistyczne siły Północnego Wietnamu wykorzystały to piękno. Przedostały się przez granicę i ukrywały się w lesistych terenach. Kierowca autobusu, okazał się mieć chyba licencję rajdowca. Lewo, prawo, hamulec, z górki i pod górkę, znowu z górki, przyspieszamy i hamulec, ostry zakręt w lewo, a potem odbicie w prawo, i tak na nowo, i jeszcze raz. Góra, dół, góra, dół, lewo, prawo, do znudzenia. W międzyczasie nocne powietrze stawało się coraz chłodniejsze. Nie mogłem sięgnąć do plecaka, ponieważ kiedy się schylałem, aby wyciągnąć bluzę, prawie całą zawartość żołądka miałem w gardle. Nie chciałem podzielić losu tych, którzy siedzieli gdzieś na tylnich siedzeniach i wydawali dziwne odgłosy i jęki, dzięki tej ‘magicznej’ przejażdżce. Wreszcie się zatrzymaliśmy.
Autobusy w Laosie zatrzymują się najczęściej w mniejszych, tropikalnych wioskach. Wzdłuż ulicy stoją bambusowe chatki, na bambusowych palach. Ci, których stać było na cement pomurowali sobie domy z betonu. W tropikach życie toczy się na ulicy, czy jest to wielka metropolia jak Bangkok, czy niewielka wioska jak tamta, w której się zatrzymaliśmy, ludzie po prostu są zawsze na ulicy. Ich domostwa nie mają ścian. Gdyby nie stoły, na których można było kupić suszone ryby lub słone ośmiorniczki można byłoby z powodzeniem wejść do pokoju dziennego, w którym siedziały dzieci wraz z ojcem zapatrzone w telewizor. Dopiero, kiedy skorzystałem z toalety i wracałem do autobusu zorientowałem się, że przechodzę przez ich mieszkanie i właśnie korzystałem z ich toalety. To nic, że reszta autobusu zrobiła zupełnie tak samo. Tutaj własność prywatna nabiera troszeczkę innego wymiaru. Ci ludzie mają niewiele. Być może, dlatego tak łatwo jest się im dzielić tym, co posiadają. W odległych terenach wiejskich, elektryczność i telewizor to wciąż wynalazek. Dlatego wiele domów oświetlanych jest jedną, malutką, mleczną jarzeniówką. Niekiedy w świetle telewizora w pokojach widać nie tylko właściciela, ale także sąsiadów, sąsiadki i okoliczną ludność. Nie każdego stać na ten luksus. A w naszym świecie jest to takie proste. Wystarczy wejść do pokoju, dotknąć ściany, aby zrobiło się nagle jasno jak za dnia, nacisnąć przycisk, aby 52 calowe pudło ustawione na szafce zaczęło wydawać z siebie dźwięk w systemie przestrzennym. Dla tamtych ludzi, którzy z trudem wytężali wzrok, aby zobaczyć coś z zaśnieżonego obrazu, nasz świat to inny wymiar ten, który czasami mogą zobaczyć na szklanym ekranie. Mimo wszystko dzieli nas niecałe dziesięć godzin lotu samolotem.
Ci ludzie nie mieli gier komputerowych. Nie musieli włączać, co dzień rano komputera, aby zobaczyć co się wydarzyło w świecie. Nie mają wanny z jacuzzi oraz nie robią zakupów w hipermarkecie. Przeważnie nie używają komórek. W ich domu nie zadzwoni telefon stacjonarny. Nie jeżdżą do pracy autobusem, bo ich praca znajduje się na polu pod ich bambusową chatą. Mieli za to najpiękniejsze niebo, z gwiazdami wielkimi i świecącymi jak diamenty, krystalicznie czyste tak, że wydawało się, że widać cały wszechświat na wskroś. Mieli koniki polne wydające odgłosy w trawie, oraz orangutany hukające gdzieś w oddali w puszczy. Nie obchodziło ich to, co się dzieje w świecie, dlatego nie rozpaczali z braku komputera. Większość z nich pewnie nie wiedziała nawet, kto rządzi ich krajem. Prysznic brali używając do tego wiadra wody. A telefony były im nie potrzebne, bo jak mieli coś załatwić to szli do sąsiada, który mieszkał na drugim końcu wsi. Dla nich ważna była ich lokalna społeczność i to czy pole wyda w tym roku plon, dzięki czemu mogli utrzymać i uchować od głodu swoje rodziny.
Po kilkunastu minutach weszliśmy znowu do autobusu, aby na nowo rozpocząć swój wyścig po krętych drogach. Tym razem pociłem się jak szczur, trzymałem się kurczowo wszystkiego, za co można było chwycić, strasznie chciało mi się pić, ale o wodzie nie było mowy. Butelka znajdowała się w plecaku, a po nią musiałbym się schylić. O piątej nad ranem dotarłem do Luang Prabang.
To miejsce jest najprawdopodobniej kwintesencją osobowości Laotańczyków. Gdyby nie hotele na prawie każdej, nawet najmniejszej uliczce, z pewnością byłoby azylem dla umęczonej zachodnim światem duszy. Ze względu na swoją spuściznę kulturową zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. I rzeczywiście nie ma ku temu zdziwieniu. W niewielkiej miejscowości znajduje się chyba najwięcej świątyń na jednego mieszkańca w całym narodzie. Ulokowane romantycznie w samym sercu pagórkowatej okolicy, codziennie rano miasto spowite jest mgłą. O szóstej nad ranem na ulicznych chodnikach siadają starsze babuszki, z dużymi, słomianymi pojemnikami, przez które paruje gorący ryż. Z małej uliczki przedziera się kolumna pomarańczowych szat. Zgodnie z buddyjską tradycją, mnisi nie mogą pracować, aby zarobić na jedzenie. Polegają oni na wiernych. Codziennie, zaraz po wschodzie słońca zbierają dary od ulicznych ofiarodawców, aby później udać się na medytację oraz śniadanie. Tak w ciszy poranka zaczyna się dzień w Luang Prabang. W cztery godziny później, niewielkie miasteczko oddycha turystami. Na każdym rogu rozstawione są malutkie kramiki, no okolicznych bazarach można kupić ręcznie wykonywane przez plemiona Monów, przedmioty codziennego użytku. Świątynie zapełniają się zwiedzającymi, pot leje się z czoła, słońce w południe o mały włos nie wypali dziury w głowie. Kiedy nadciągnie wieczór, wszyscy siadają na drewnianych tarasach nad brzegiem Mekongu, aby w zapachu lepkiego ryżu podziwiać krwisty kolor zachodzącego słońca. Gdzieś w oddali w świątyni Wat Xieng Thong mnisi energicznie uderzają w bębny. Dudniący dźwięk wypełniał niewielkie uliczki. Tamten moment przenosił wszystkich w odległe czasy, kiedy Luang Prabang było stolicą Laosu, gdy na ulicach nie było dziesiątek turystów, a o Luang Prabang wiedzieli tylko mieszkańcy kraju. Ulice znowu na nowo powoli pustoszały, a miasto znowu nabrało ducha nieskazitelności, sprzed czasów, kiedy przybyli tutaj turyści. Świat się zmienia. Kiedy UNESCO zdecydowało się na ujęcie Luang Prabang na liście światowego dziedzictwa, miasto doświadczyło dużego wyróżnienia. Kij ma zawsze dwa końce. W ostatnich latach granice tego wcześniej niedostępnego Państwa się otworzyły. Rok rocznie przybywa tutaj coraz więcej turystów i smakoszy orientu. W Luang Prabang nowe hotele wyrastają jak grzyby po deszczu. Powoli umyka delikatny powiew wiatru na uliczkach, dziewictwo miejsca, jego urok i nietykalność. Wszystkie te cechy zastępowane są rzeszami turystów przybywających, aby móc podziwiać to ulotne piękno, którego w Luang Prabang jest coraz mniej.