Thursday, September 20, 2007

14-16 września 2007 Kąpiel błotna czyli trekking w Parku Narodowym Khao Yai




„W końcu” poza Bangkokiem. W końcu, ponieważ zaczynam traktować to miasto powoli jak swój dom. Jedziemy w pociągu. To nasz druga godzina jazdy, jest wcześnie rano, zegar na kolejnej stacji kolejowej wybija godzinę 8:10. Nie wiem, która to stacja kolejowa z kolei, po kilku poprzednich straciłem rachubę. Jako, że kołaczemy się najtańszym, a zarazem najwolniejszym z pociągów, zatrzymuje się on na prawie każdej stacji. Dlatego, podróż która powinna zajmować dwie godziny, nam zajmuje cztery i pół. Nie spieszy się nam, mamy weekend, a w krainie uśmiechów pośpiech to zły doradca.

O szóstej rano opuściliśmy BKK, o tej porze wszystko wygląda odmiennie, niż w normalnych porach. Nie widać wszechobecnych straganów, z których paruje świeżo ugotowany rosół, nie czuć zapachu gotowanego mięsa, nie miesza się on ze spalinami, które są produktem ubocznym ulicznych korków. Uliczni sprzedawcy pewnie dopiero co przecierają oczy w swoich domach, po wczorajszym, długi, czasami nawet szesnastogodzinnym dniu pracy.

Pomimo tego, że to miasto nigdy nie śpi, poranek jest szczególny. Jest spokojny, co odróżnia go zdecydowanie od pozostałej części dnia.

Leniwie nasz pociąg przecina równinę. Masywne, betonowe bloki podtrzymujące autostrady, zardzewiałe, rozpadające się slumsy, gigantyczne billboardy, trąbiące taksówki i strzeliste wieżowce, penetrujące nonszalancko niebo, to wszystko teraz nie istnieje. Za oknem spadł drobny, poranny deszcz, dopiero co zmoczone liście drzew bananowych, odbijają promienie słoneczne, nisko położonego słońca. Wokół rozpościera się zielony ocean poletek ryżowych. Przez okno, do wagonu, wkrada się świeże, rześkie, poranne powietrze. W oddali słychać śpiew ptaków i co parę kilometrów zza horyzontu wyłaniają się sklecone z blachy i podbudowane gliną, malutkie chatki. Życie zwalnia … Kocham poranki i jazdę pociągiem.

Powoli krajobraz zaczyna się zmieniać, równiny nagle zaczynają się wybrzuszać, a nasz pociąg zaczyna wić się jak wąż. Powoli wkraczamy w wyżyny i wielki region, należący do najbiedniejszych w Tajlandii zwany Wyżyną Korat. Tutaj życie naprawdę toczy się w zwolnionym tempie i jest dyktowane przez naturę. To przyroda dyktuje człowiekowi warunki, kiedy ma się budzić, posilić, a wreszcie kiedy musi uprawiać swoje pole. Po czterech godzinach jazdy w końcu za oknem pojawia się znak Pak Chong. Z tej niewielkiej, kilkudziesięciotysięcznej miejscowości wzięliśmy ciężarówkę-taksówkę, która miała nas dowieźć do samych bram parku.

Już podczas jazdy Tajowie zagadują, skąd się wzięliśmy. Zaczynamy wymieniać kraje naszej grupy. Każdy łapie się za głowę, kiedy po Polsce, pada Szwecja, Finlandia i USA. Nie mogą pojąć jak to możliwe, że rozsypani po całym świecie podróżują po Tajlandii razem w jednej grupie. Sprawa się klaruje kiedy oznajmiamy, że połączył nas uniwersytet Thammasat, który jest znajomy w całej Tajlandii. Podczas jazdy, wiatr wkrada się pod plandekę ciężarówki chłodząc nasze spocone twarze. Po chwili niebo robi się szare. To oczywiście zwiastuje tylko jedno – mokre gacie i całą resztę.

Piętnaście minut później, wielkie krople dudnią z całą siłą o plandekę, nie oszczędzając również nas. W tym czasie zdążyłem założyć worek na plecak i kurtkę przeciwdeszczową, i po raz pierwszy chciałem, aby podróż trwała jak najdłużej. Niestety w chwili wypowiedzenia życzenia w myśli, ciężarówka się zatrzymała. Przed nami wielki znak Khao Yai National Park. No cóż trzeba iść. Jeszcze bardziej boli fakt, że od bram wejściowych parku do informacji turystycznej dzieli nas magiczne czternaście kilometrów, które musimy pokonać pieszo.

Jednak szczęście nas nie opuściło. W momencie, kiedy kupowaliśmy bilety przy wjeździe pojawiła się półciężarówka. Zapytaliśmy się właściciela czy nie byłby tak uprzejmy i nie podrzuciłby nas na górę, a ponieważ każdy Taj uprzejmy jest to po w pięć sekund później siedzieliśmy na pace półciężarówki. W między czasie ulewa, przemieniła się w malutki deszczyk. Szczęśliwi, że mamy transport na górę za darmo, zaczęliśmy delektować się roślinnością parku, wdychając jak najwięcej świeżego powietrza. Nasz kierowca najwidoczniej po krótkiej chwili zapomniał, że na swojej pace z tyłu ma ładunek w postaci pięciorga obcokrajowców, bo jego noga stawała się coraz cięższa, a wskazówka na prędkościomierzu wskazywała już prawie prędkość stu kilometrów na godzinę.

Cud, że żadne z nas nie nosi peruki, bo zapewne pozostałoby po niej tylko wspomnienie. Dosyć znaczna prędkość i ciasne zakręty to nie lada wyzwanie, zwłaszcza kiedy trzeba balansować na pace, aby z niej nie wypaść na kolejnym zakręcie. Oczywiście był to bieg z przeszkodami. Co jakiś czas na drodze leżały progi zwalniające, z których nasz kierowca wiele sobie nie robił, co prawda zwalniał, ale nie za wiele. A my czuliśmy się jak na trampolinie, gdyby dodać do tego odpowiednie chęci, pewnie w wielkim wyskoku, wylądowaliśmy u św. Piotra wprost u bram. Po pół godzinnym rajdzie, pół-cieżarówka się w końcu zatrzymała przed informacją turystyczną, z radości aż chciałem ucałować ziemię zsiadając z paki.

Na miejscu otrzymaliśmy mapę i informację na temat miejsca biwakowego w parku, od którego dzieliło nas kolejne pięć kilometrów. Z tak dużym stężeniem adrenaliny, postawiliśmy na spacer. Po kilkudziesięciu minutach, ramiona plecaka bezlitośnie wpijały się w ciało, czyniąc praktycznie niemożliwym dalszy marsz. Co gorsza Tajowie nie są dobrymi kartografami. Zarówno mapy Bangkoku, jak i parku narodowego nie są zbyt dokładne. Inaczej mówiąc, idąc z mapą lub z zawiązanymi oczyma, ma się praktycznie takie same prawdopodobieństwo dojścia do celu. Jakimś cudem udało nam się dotrzeć do celu. Tam wypożyczyliśmy namiot dla pięciu osób i rozbiliśmy go pod wielką wiatą. Zmęczenie coraz bardziej wdawało się we znaki. Po krótkim prysznicu postanowiłem zrobić zdjęcie naszej okolicy. Włączyłem aparat i w momencie, kiedy zobaczyłem napis na wyświetlaczu, myślałem że dostanę palpitacji serca. Okazało się, że nie zabrałem z domu karty pamięci, ponieważ kilka dni wcześniej zgrywałem zdjęcia do komputera i nie włożyłem jej z powrotem na swoje miejsce.

Myślałem, że pęknie mi serce. Jak mogłem zapomnieć o podstawowej rzeczy. Na wycieczkę zabrałem nawet statyw i drugi obiektyw, tylko po to żeby móc zrobić ciekawe zdjęcia, wszystko to ważyło piekielnie dużo, ale mówiłem sobie, że na pewno będą niepowtarzalne ujęcia. A tutaj nagle okazuje się, że nie wziąłem najbardziej istotnej rzeczy. W jednej chwili uśmiech z mojej twarzy zniknął, jak za dotknięciem magicznej różdżki. Miałem dosyć, pomimo tego, że wszyscy inni mieli aparaty i nie musiałem się martwić o to, że żadnych zdjęć nie będzie, ale to nie to samo co zrobić zdjęcie samemu. To nie to samo, co naciśnięcie guzika i słuchanie dźwięku migawki, to nie to samo jak ktoś robi tobie zdjęcie. Totalna rozterka, po której potrzebowałem jakieś kilkadziesiąt minut, aby się pozbierać. Ostatecznie jakoś doszedłem do siebie, ale za każdym razem kiedy widziałem jakąś scenę wartą utrwalenia serce krajało mi się z bólu, a było to średnio raz na pięć minut.

Mieszkając w namiocie w parku narodowym, człowiek zmuszony jest poddać się prawom natury. O tej porze roku słońce w Tajlandii zaczyna zachodzić w granicach godziny osiemnastej trzydzieści, a po dziewiętnastej jest już ciemno, niczym w środku nocy. Całą grupą siedzieliśmy przed namiotem po wcześniejszej kolacji, a czas dłużył się nam niemiłosiernie. Ze względu na to, że wstaliśmy wcześnie rano, dzień był o wiele dłuższy, niż normalnie. W końcu zmęczony i gotowy do wślizgnięcia się w swój śpiwór, stwierdziłem że najwyższa pora iść spać. Zdziwiłem się strasznie, kiedy spojrzałem na zegarek i okazało się, że była dopiero ósma wieczorem. Jon poszedł wcześniej spać, Paula udała się na wieczorną toaletę, a my wraz z Haley i Philem stwierdziliśmy, że udamy się na nocne safari. Co prawda nie mieliśmy Jeepa, wielkich reflektorów, a własne nogi i latarki, ale i tak było warto. Szliśmy drogą, która okazała się bardziej ruchliwa, niż za dnia. Co chwila wielkie promienie słoneczne z nadjeżdżających ciężarówek, penetrowały pobliskie zarośla i lasy. Nasze latarki wyglądały jak diody, w porównaniu do tych świetlnych „armat”. Ludzie na ciężarówkach witali nas ochoczo, jeden nawet wykrzyknął „good morning”, trochę dziwnie się poczułem jak na tą porę dnia. Przeszliśmy tak kilka kilometrów, droga i wyprawa przypominała sceny z filmu Blair Witch Project. Napotkaliśmy jednego Jaguara, oraz niedźwiedzia, które okazały się po podświetleniu latarką skałą i starym drzewem. Postanowiliśmy wrócić do namiotów i wślizgnąć się do śpiworów.

Mimo wieczornego spaceru, nadal nie chciało się nam spać, dlatego resztę czasu spędziliśmy na wygłupach.

W sobotę z samego rana mieliśmy ambitny plan, aby wyruszyć na ośmiokilometrowy szlak, który prowadził wprost do osławionego wodospadu z filmu Plaża, z Leonardo Di Caprio w roli głownej. W informacji turystycznej poinformowano nas, że na szlaku musimy mieć koniecznie przewodnika, ponieważ można się na nim łatwo zgubić. Zdążyliśmy załatwić sobie jednego i zakupić skarpetki ochronne przeciwko pijawkom, które w parku są tak powszechne jak kolor zielony. Po wcześniejszym „wyperfumowaniu” się repelentami i środkami przeciwko karaluchom, ruszyliśmy w drogę na nasz ośmiokilometrowy szlak.

Osiem kilometrów to trochę mało, myślałem z początku. Moje zdanie szybko uległo zmianie jak tylko weszliśmy do lasu. Kaho Yai to przeważnie wilgotne wiecznie zielone lasy oraz suche wiecznie zielone lasy. Przedzieranie się przez zarośla przypomina przeprawianie się przez zarośniętą dżunglę. Co prawda to nie Amazonka, i nie potrzebowaliśmy maczety, aby torować sobie drogę, ale w niektórych momentach bardzo byłaby przydatna.

Przedzieraliśmy się przez kolejne zarośla, a z czoła strużkami leciał ze mnie pot. W tym lesie panuje odmienny mikroklimat, wszędzie jest duszno, pomimo tego, że promienie słoneczne nie dochodzą do ziemi, ponieważ blokowane są przez korony wysokich na trzydzieści metrów drzew. Wszędzie jest błoto i wystające korzenie. Trzeba mieć oczy dookoła głowy, co chwila musiałem kontrolować czy aby jakaś pijawka nie wczłapała się po mojej skarpetce ochronnej i nie przyssała się w okolicy kolana.

Po kilkudziesięciu minutach przedzierania się przez las, teren równinny nagle się pochylił. Musieliśmy zejść w dół po dość stromej górce. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że zamiast ziemii, znajdowała się tam czerwona glinka, która wiecznie nasiąknięta wodą, jest śliska jak lód. Oczywiście finisz pokonałem na tyłku zamiast na nogach, niestety nie zdążyłem utrzymać równowagi i ślizgnąłem się w dół, niczym na skórce od banana. Dobrze, że szybko się podniosłem, ponieważ dżungla nie śpi, a pijawki od razu wyczuły pierdołę na ziemi i ruszyły z kopyta, aby się przyssać do wszelkich części mojego ciała, które nie były okryte.

Mijały minuty, godziny, a my ciągle szliśmy, krętymi drogami do celu. Osiem kilometrów wyglądało teraz zupełnie inaczej. W lesie to dżungla dyktuje gdzie możesz iść, a gdzie nie, to ona pozwala ci wytyczyć drogę, dlatego czasami kręciliśmy się prawie w miejscu, aby omijać obalone drzewa, krzaki, konary, liany i inne wytwory tego szalonego tworu natury. W końcu zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek, nasz przewodnik poczęstował nas lepkim ryżem zawiniętym w liście bananowca. W środku ryżowej kulki znajdowały się orzechy i fasola – pyszota. Widać, że miał o wiele większe doświadczenie w tego typu terenach, a co za tym idzie żelazną kondycję, kiedy nasze koszulki można było wyżymać, u niego pojawiły się delikatne kropelki potu na czole. Warto wspomnieć, że od stóp do głowy ubrany był w odzież moro z długimi rękawami i do tego nosił czapkę, co raczej sprzyjało poceniu się, niż zapobiegało. No cóż, może ta żelazna kondycja to efekt kilkudziesięcioletniej służby w wojsku, którą odbył zanim przeszedł na emeryturę w wieku sześćdziesięciu lat.

W końcu po prawie czterech godzinach marszu, pokonaniu dziesiątek wzniesień, wylaniu kilku litrów potu, kilkudziesięciu usuniętych pijawkach z naszych ubrań naszym oczom ukazał się jeden z wodospadów (Haew Sai Falls), który położony był na końcu szlaku. Naszym celem był Haew Suwat Falls, tak bardzo osławiony przez film Plaża, w którym główną rolę odegrał m.in.: Leonardo Di Caprio. Dwa wodospady dzieli niespełna kilometr, który trzeba przemierzyć nad brzegiem strumienia, trzymając się wszelkiego, co wystaje z ziemi, aby nie spaść do strumienia i nie zostać porwanym przez prąd strumienia.

Umyliśmy dłonie i twarz ruszyliśmy dalej, i w tym momencie jak za dotknięciem magicznej różdżki napotkaliśmy na ścianę deszczu. Wielkie krople bezlitośnie przebijały się przez korony drzew lądując na nas, uderzając i mocząc wszystko co jeszcze było suche na naszych ciałach. Zdążyłem założyć worek na plecak, a resztą się nie przejmowałem. Po niespełna pięciu minutach wszystko wraz z bielizną było mokre. Nawet nie próbowałem omijać kałuży. W butach czułem staw, a moje stopy robiły się miękkie jak gąbka.

Nagle, przecierając twarz dłońmi, poczułem na mojej szyi coś galaretowatego. Dziwna sprawa, bo to coś jeszcze dziwnie wiło się w moich palcach. W ułamku sekundy zorientowałem się, że to pijawka przyssała się do mojego gardła. Dreszcze przeszły po moim kręgosłupie, krew zaczęła szybciej płynąć, a serce waliło jak dzwon, o mały włos nie wywaliło mi dziury w klatce piersiowej. W szoku oderwałem pijawkę i rzuciłem gdzieś w trawę. Ze wszystkich stworzeń na świecie, chyba najbardziej nienawidzę pijawek. Sam widok tej glizdy, wijącej się po ziemi i czekającej na swoją ofiarę, przyprawia mnie o dreszcze. Na szczęście nie wbiła się wystarczająco dobrze, ponieważ nie krwawiłem zbyt długo. Jeszcze długo rozglądałem się naokoło, co chwila macając się po całym ciele, tylko po to, aby uniknąć tej wątpliwej atrakcji.

Po około półgodziny dotarliśmy do Haew Suwat Falls. Lało jak z cebra, ale nie przeszkodziło to nam na małą kąpiel w wodospadzie. Szczerze mówiąc na filmie wodospad wyglądał o wiele bardziej imponująco. Tutaj kolejny wodospad, jakich pewnie w parku wiele, atrakcją jest to, że miał swoje pięć minut w filmie. Oczywiście przy zdejmowaniu ubrań okazało się, że przygód z pijawkami nie koniec. Jedna umiłowała sobie Jona i jego słodką klatkę piersiową. Najwidoczniej ssała jego pierś od dłuższej chwili, bo zdążyła już trochę urosnąć i nie tak prosto było ją wyrwać. Poza tym wszelkie próby tamowania krwi przez kolejną godzinę nie przyniosły żadnych rezultatów. Paula znalazła jedną sztukę z tyłu na biodrze, w tym przypadku jej żółta koszulka po kolejnych kilkunastu minutach marszu była zupełnie czerwona. Ja i Haley na szczęście nie mieliśmy więcej „przyjaciół”. Po krótkiej kąpieli wdrapaliśmy się na szczyt, gdzie zjedliśmy obiad, a stamtąd po kilku kilometrach marszu, tym razem drogą asfaltową, doszliśmy do naszego miejsca kempingowego. Po drodze spotkaliśmy grupę małp, które przeprawiały się na drugą stronę ulicy, postanowiliśmy im nie przerywać i pozwolić im spokojnie przejść i wejść do lasu. W końcu nasza czwórka nie dałaby rady pięćdziesięciu małpom, gdyby okazało się, że się im nie spodobaliśmy. Resztę wieczoru spędziliśmy na regenerowaniu sił, suszeniu ciuchów, pielęgnowaniu naszych stóp, które przypominały nasiąknięte gąbki. Zdecydowaliśmy, że tamtej nocy pójdziemy wcześniej spać, ponieważ chcieliśmy wstać wcześnie rano, aby udać się na wschód słońca na jedną z wież widokowych.

Kolejny dzień zaczął się bardzo wcześnie, jedni mogą nawet powiedzieć że za wcześnie. Delikatnie wychyliłem czubek nosa poza namiot, na zewnątrz jeszcze ciemno. Szybko spakowaliśmy plecaki, krakersy, banany, orzeszki, za pięć minut podjeżdża nasza taksówka. Taksówki w parku narodowym to nie te same, które można spotkać w Warszawie czy w Bangkoku. To po prostu półciężarówki z wielką paką, a której zmieścić się może na przykład pięciu farangów (czyli nas). Po niedługiej, niewygodnej jeździe, która uprzyjemniona była dziurami w drodze nasz kierowca wysadził nas przy szlaku prowadzącym do wieży widokowej. Zaopatrzeni w latarki ruszyliśmy przez zarośla. Naokoło przyroda powoli, powoli budziła się do życia. Szliśmy małą drogą wyrytą pomiędzy zaroślami. Jedno było pewne, na pewno przechodziły tędy słonie, świadczyły o tym niewyobrażalnie wielkich rozmiarów odchody. Po kilkunastu minutach marszu i kilkudziesięciu stopniach byliśmy na szczycie wieży, usadowiliśmy się na drewnianych ławeczkach i wypatrywaliśmy, delektowaliśmy się naturą. Atmosfera była na pewno niepowtarzalna, pod nami nieopodal rozpościerał się niewielki staw, a w dali gęsty las aż po horyzont. Nocna mgła zawieszona była pomiędzy niebem, a ziemią, delikatnie i leniwie falując. Zakradając się pomiędzy drzewa i zarośla. Gdzieś tam daleko kolejne promienie słońca przebijały się przez gęste chmury. Na około nas był tylko spokój, byliśmy tam jedynymi ludźmi, którzy wyczekiwali zwierząt. Mieliśmy nadzieję, że przyjdą nad ranem, aby napić się wody. Nic takiego jednak się nie wydarzyło, pomimo tego i tak było warto. Czas jakby się zatrzymał, świeżość powietrza pieściła nasze nozdrza. Aż chciało się zachować choć troszeczkę, ociupinkę spakować do torebki i zabrać ze sobą do Bangkoku. Spokój przerywany był odgłosami dżungli, niesamowita kakofonia. Wielka orkiestra w sercu lasu. Gdzie w oddali gibony dawały znać, że już nie śpią, koniki polne grały swoją melodię, znad stawu dobiegał rechot żab, delikatny wiatr poruszał gałęziami, szumiały liście. W powietrzu można było usłyszeć tysiące innych odgłosów, które komponowały się w jedną z najpiękniejszych melodii, jakie kiedykolwiek słyszałem.

Niestety oprócz jednej sarny, nie ujrzeliśmy tamtej chwili żadnego innego zwierza. Przez godzinę słońce barwiło niebo na kolory złote, różowe i czerwone. Kiedy znajdowało się już wysoko na nieboskłonie postanowiliśmy ruszyć na nasz pięciokilometrowy szlak, tym razem bez przewodnika. Za przewodnika służyła nam niedokładna mapa (niedokładne mapy w Tajlandii to jedyne jakie są dostępne, kartografowie w tym kraju nie wiedzą najwidoczniej co to dokładność) oraz kompas. Niedługo po wymarszu okazało się, że słonie zgotowały nam niemiłą niespodziankę. Mieliśmy przekroczyć strumień, okazało się że najwidoczniej stado słoni, które przeprawiało się przez strumień przed nami, postanowiło skorzystać z pomostu. Niestety nie zdawało sobie sprawy, że pomost był dla ludzi. Kilka ton to nie kilkadziesiąt kilogramów, rezultatem czego nasz mostek zamiast łączyć jeden brzeg z drugim leżał na samym dnie „strumyka”. Przyszło nam skakać, zadanie o tyle trudniejsze, że brzeg był bardzo grzązki oraz śliski, do tego na plecach mieliśmy dodatkowe kilogramy. Na pierwszy ogień poszedłem ja, no bo przecież matka natura obdarzyła mnie długimi nogami, co daje mi przewagę. Jakoś się udało, chociaż wylądowałem trochę dalej brzegu niż planowałem, przez co jeden z moich butów skąpany został w brązowym błocie. Przerzuciliśmy plecaki, a potem reszta ludzi. Phil nie miał trudności, potem Haley. Niestety biedaczka miała złe wyjście z progu, przez co zamiast wylądować na drugim brzegu wylądowała na śliskiej skarpie, ślizgnęła się na błocie i skąpała się w strumyku. Było mi przykro z jej powodu, ale śmiechu było co nie miara. Paula, też nie miała problemów ze skokami. Ruszyliśmy dalej, jednak po kilku zakrętach i zaroślach okazało się, że tym razem musieliśmy przekroczyć wielką rzekę z silnym prądem idąc po jednej kłodzie, która była śliska jak masło dzięki porannej rosie.

Oczywiście na pierwszy ogień poszedł Polak, bo miał najdłuższe nogi. Przeprawa była trudna, co chwila a to stałe, a to kucałem, a to się człapałem, a to czołgałem. Wszystkie części mojego ciała trzęsły się ze strachu. Co więcej rwąca rzeka zaraz pode mną nie napawała mnie takim spokojem, jak niedawny wschód słońca. Ostatecznie jakoś się udało, szczęśliwie bez żadnych zawałów serca, choć wydawało mi się, że wyskoczy mi przez gardło. Po mnie był Phil, który najwidoczniej nie miał żadnych problemów. Przeszedł bez żadnych bólów. Przypomniały mi się chwile z mojego dzieciństwa, kiedy w cyrku widziałem akrobatów, którzy z taką gracją przechodzili po linie zawieszonej na wysokości kilkunastu metrów. Potem była Haley, która znowu nie miała szczęścia. Szczęście w nieszczęściu, że wpadła do wody jedną nogą już pod koniec przeprawy. Szczęśliwie po około piętnastu minutach cała nasza czwórka znowu pokonywała kolejne kilometry w gęstym lesie. Pod koniec szlaku natrafiliśmy „tylko” na wielkiego pająka, wielkości ludzkiej dłoni, który najwidoczniej był jadowity. Przynajmniej nikt z nas nie pałał chęcią sprawdzenia tego faktu. Jegomość rozpostarł swoją sieć w samym centrum naszego szlaku. Jakoś udało się również i jego ominąć, bez przeszkadzania mu w śniadaniu. Będąc przy śniadaniu, udało się nam po drodze trafić na stado małp, które na koronach drzew rozkoszowały się swoim posiłkiem. Staliśmy na ziemi, podglądając przynajmniej dwudziestkę z nich. Z góry padał deszcz skorupek, co chwila uderzając o liście i rozbijając się o ziemię. Zdecydowaliśmy się, aby iść dalej kiedy zorientowaliśmy się, że skorupki mają kolce, które łatwo mogą wbić się nam w głowy lecąc na ziemię. Po tych kilku małych przygodach dotarliśmy na skraj lasu, który był metą naszej wyprawy. Z jednej strony niemiłosiernie zmęczeni, nasze koszulki były tak mokre od wylanego potu, że bez problemu można było je wyżymać. Nasze stopy, tak jak poprzedniego dnia, przypominały białe, zużyte gąbki, nasze twarze również zmęczone, ale biło od nich radością.

Szybko przetransportowaliśmy się do miejsca, w którym obozowaliśmy, zwinęliśmy namioty i oddaliśmy je do recepcji. Nasza wyprawa dobiegła końca. Teraz musieliśmy pokonać czternaście kilometrów do bram parku, a potem kolejne trzydzieści pięć do Pak Chong (miasteczka, z którego mogliśmy wziąć autobus z powrotem do Bangkoku).

Przysłowie powiada, że głupi ma zawsze szczęście, ja za głupiego się nie uważam, reszta ekipy też była kumata, a mimo to znowu mieliśmy szczęście. Złapaliśmy stopa, kolejną ciężarówkę. Niesamowicie miła i uprzejma rodzina zaoferowała nam podróż do samego Pak Chong. Myślałem, że nie uwierzę. Nie dość, że dojedziemy do samego miasta, to na dodatek była to podróż za jeden uśmiech J Haley wsiadła do środka, pozostała czwórka wylądowała na pace. Cudownie było pokonywać zakręty, siedząc i odpoczywając, delektując się świeżutkim powietrzem, które rozwiewało włosy. Podziwiając korony drzew, patrząc się w niebo. Nie dbać o nic. Odpoczywać i cieszyć się chwilą.

Co piękne szybko się kończy. Nasza euforia nie trwała również długo, zaledwie kilka minut. Ni z tego, ni z owego w nasze twarze uderzały delikatne kropelki. Oczywiście powtórka z historii. Zapowiada się niezła przejażdżka, na efekty nie trzeba było długo czekać. W niespełna kilka minut po tym jak pierwsza malutka kropelka musnęła moją twarz, wielkie krople waliły o moją skórę bez litości. Siła uderzenia była spotęgowana prędkością ciężarówki, wielkie krople bezlitośnie wbijały się w twarz, dłonie, wszystko co nie było osłonięte. Szczęśliwie miałem kurtkę przeciwdeszczową, która bynajmniej od wody i deszczu nie sposób była ochronić, ale przynajmniej uderzające krople nie były tak bolesne. Jon musiał opatulić się w worek od plecaka, bo niestety nie spakował żadnej ochrony przeciwdeszczowej. I tak pruliśmy po autostradzie kilkadziesiąt dobrych minut. Wszystko co tylko nosiłem było mokre, modliłem się aby deszcz nie zamoczył mojego plecaka, dokumentów i aparatu. Ulewa ucichła, a delikatna mżawka pieściła nasze twarze. Tak dotarliśmy na dworzec autobusowy w Pak Chong.

Na miejscu okazało się, że autobus miał klimatyzację. Miałem teraz dwie możliwości, albo zostać w mokrych ciuchach i mieć grypę po jeździe w klimatyzowanym autobusie, gdzie temperatura jest tak niska, że ludzie siedzą pod kocami, albo wskoczyć moje suche, aczkolwiek przepocone i brudne ciuchy z dnia wczorajszego. Oczywiście wybrałem opcję drugą i czułem się wyśmienicie, pomimo tego że nie pachniałem ładnie, ale przynajmniej byłem znowu suchy. Trochę szkoda mi było tylko mojego współpasażera. Obok mnie siedziała kobieta, która najwidoczniej wolała oglądać mnie mokrego, niż wąchać suchego. No cóż nie ma róży bez kolców. Kiedy piszę tą relację jest plus trzydzieści dwa stopnie, moja twarz pokryta jest oleistą warstwą, a organizm poci się, aby obniżyć temperaturę ciała. Tęskno mi do moich przemoczonych ubrań i delikatnej mżawki, która chłodziła moją twarz podczas przejażdżki ciężarówką.

Wednesday, September 12, 2007

11 września 2007 (nauka do quizu)

Dzisiaj dzień spędzałem bardzo produktywnie, najpierw szkoła, potem bieganie, a potem siłownia J a potem nauka, jutro pierwszy quiz z jezyka tajskiego. Zaczęliśmy uczyć się alfabetu. System pisowni jest jeszcze bardziej zakręcony niż tony, których do dziś nie rozpoznaję. Mogę jedynie powiedzieć różnicę pomiędzy tonem opadającym i wschodzącym. Nadal jednak pozostają trzy tony (wysoki, niski i średni, których za boga nie potrafię rozróżnić). Tak więc ucząc się do quizu muszę uczyć się wszystkich tonów na pamięć. Zajmuje to trochę więcej czasu, ale umysł zaczyna się przyzwyczajać i powoli wyłapywać te wszystkie delikatne niuanse.
Jezyk tajski posiada około pięćdziesięciu liter, problem polega na tym, że wiele z nich brzmi tak samo, dlatego tajowie oprócz tego, że każda litera reprezentuje określony dźwięk, to każda ma też swoją nazwę. Dotychczas nauczyłem się siedmiu liter, które są niesamowicie fikuśne. Patrząc się na napisy w języku tajskim, często mam wrażenie pewnej mistyczności i tajemniczości. Znaki te przypominają rysunki na ścianach w starych zapomnianych jaskiniach, które namalowały zapomniane i wymarle cywilizacje. Tak więc każda litera ma dwuczłonową nazwę, pierwszy człon odpowiada dźwiękowi, jaki reprezentuje litera, drugi człon to nazwa danej litery, czyli może to być nguu czyli tygrys, lub maa czyli koń, etc.
Na razie jestem zafascynowany nowym alfabetem i nowym systemem pisma, mam nadzieję że przez kolejne trzy miesiące uda mi się opanować pisownię oraz tony.
Oczywiście mielimy drobne przerwy w nauce, w której zrobiliśmy pranie. Ponieważ Daisuke znalazł sobie dziewczynę Tajkę, musiał wyprać swoją białą koszulę, aby na jutrzejszym spotkaniu wyglądać porażająco przystojnie :)
To na dzisiaj tyle. Khoot-thoot krap (przepraszam bardzo), ale muszę jeszcze szkolić poszczególne tony, bo jutro wielki dzień przede mną :)

7-9 wrzesień 2007 Pranburi

Długo wyczekiwana wycieczka na plażę w Pranburi nareszcie nadeszła. Wyruszyliśmy spod uniwersytetu w czterdzieści osób. Połowa z nas to studenci z wymiany międzynarodowej, druga połowa to studenci wydziału prawa uniwersytetu THAMMASAT.
Kiedy zobaczyłem nasz autobus trochę się zawiodłem. Przynajmniej trzydziestoletni relikt motoryzacji marki ISUZU, który za każdym razem w momencie dodawania gazu, wyrzuca z siebie kłęby czarnego jak smoła dymu do atmosfery. Moje marzenia o autobusie klasy VIP, z klimatyzowanym wnętrzem i rozkładanymi siedzeniami, z podpórkami pod łydki prysły jak bańka mydlana. Każda podróż musi jednak być okupiona „małym” rozczarowaniem. Po kilkudziesięciu minutach w końcu wczłapaliśmy się mozolnie do autobusu.

Wyruszyliśmy z prawie godzinnym opóźnieniem, ale to Tajlandia i tutaj liczy się zasada tzw. Thai Time tzn. jeśli umawiasz się z jakimkolwiek Tajem na konkretną godzinę, nawet nie masz prawa śnić o tym, że zjawi się on na czas. Lepiej daj mu minimum piętnaście minut poślizgu, a najlepiej czekaj do skutku, powinien się pojawić. Nasze opóźnienie wynosiło godzinę, było to wynikiem zapewne tego, że nie umówiliśmy się z jednym Tajem, a z dwudziestoma, a do tego jeszcze z kierowcą autobusu. Szczęśliwie w końcu kierowca przekręcił kluczyk w stacyjce, autobus wyzionął kłęby czarnego dymu, a my ściśnięci jak sardynki zaczęliśmy błogosławić naszą naturalną klimatyzacje w postaci otwartych okien i wiatraków zamontowanych w suficie autobusu.
Podróż minęła szybko, choć trwała prawie trzy godziny. Czas spędzaliśmy na wzajemnym poznawaniu siebie, kto, skąd pochodzi i różnego rodzaju rozmowach, które kruszą lody. Do tego za oknem w końcu pojawił się inny, niż ten widywany codziennie przeze mnie krajobraz industrialny Bangkoku. W końcu na horyzoncie pojawiły się zielone bananowce i drzewa kokosowe. Niewielkie domki zbite ze starych, pordzewiałych kawałków blachy. Przecinaliśmy prowincję z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, bo nasz autobus nie mógł z siebie więcej wydusić.
Pod wieczór dotarliśmy na miejsce. Kiedy zobaczyłem tą okolicę musiałem przytrzymywać swoją szczękę, bo na pewno by kompletnie opadła na ciepły piasek. Okazało się, że mieszkaliśmy w kilku domkach po cztery osoby. Domki były wyposażone w klimatyzację, telewizor, wielkie łóżko i dodatkowy materac, łazienkę i prysznic, który częściowo znajdował się na zewnątrz w malutkim ogrodzie, więc podczas taplania się pod prysznicem, można było wsłuchiwać się w sonety wygrywane przez miejscowe owady w pobliskim lesie palmowym.
Szybko zrzuciliśmy plecaki i pognaliśmy na plażę. Było już ciemno i po raz pierwszy zupełnie czyste i bezchmurne niebo z milionem małych żaróweczek błyskających na nieboskłonie. Dziwiliśmy się dlaczego nasi tajscy koledzy nie chcą się kąpać, ale jakoś nasza radość nie została zakłócona przez ich ostrzeżenia, że o tej porze może być niebezpiecznie. W końcu co się może stać przy brzegu Zatoki Tajlandzkiej, gdzie woda jest tak ciepła że można w niej leżeć godzinami i zupełnie zapomnieć o otaczającej rzeczywistości. Łapaliśmy każdą większą falę, a nasze ciała delikatnie unosiły się na wodzie i płynęły w kierunku brzegu. Było naprawdę cudownie. Machając pod wodą dłonią widać było malutkie żarzące się srebrnym kolorem punkciki, jak się później okazało był to plankton, który odbijał światło księżyca pod wodą.
Nagle poczułem przeszywający ból na prawej dłoni w okolicach kciuka, to jedna z meduz, którą przypadkowo musnąłem dłonią poczęstowała mnie swoimi toksynami. Dziwne uczucie, na początku jakby wylano na ciebie wrzątek i pieczenie, jak przy poparzeniu, a potem swędzenie. Na szczęście nie było to nic poważnego, tylko okolice kciuka. Nie przeszkodziło to mi nadal rozkoszowaniem się światłem księżyca, chwytania wielkich fal i ślizgania się po nich swoim brzuchem. W końcu zabawa się nam znudziła i wyszliśmy na brzeg. Tam okazało się, że jedna z dziewczyn została poparzona przez meduzę dosyć poważnie. Miała poparzony cały brzuch, a do tego całe dłonie i ręce. Jakby tego było mało, na dokładkę miała alergię na tego typu przypadki. W momencie jak my wydostaliśmy się na brzeg, ona była transportowana do szpitala w pobliskim mieście, gdzie mieli zaaplikować jej odpowiednie medykamenty. Niestety nie wróciła już do nas, a w Międzynarodowym Szpitalu w Bangkoku spędziła kolejne cztery dni dochodząc do siebie, ostatecznie nic jej nie będzie.
Kiedy rano wybrałem się na drobny spacer wzdłuż brzegu, średnio co dwadzieścia metrów spotykałem galaretowate cielska meduz o średnicy prawie trzydziestu centymetrów, dopiero wtedy obiecałem sobie, że już nigdy się do morza w tej okolicy nie wybiorę, chyba że będzie dzień, wtedy można zauważyć takiego potwora zbliżającego się do ciebie. W nocy jednak jesteś bezsilny. Nadeszła pora kolacji.

Posiłki na tym obozie to kolejne zaskoczenie. Wszystko przeszło moje najśmielsze oczekiwania, jedyną skazą okazał się nasz niewdzięczny autobus marki ISUZU. Kolację jedliśmy w blasku nocnych pochodni, nad samym brzegiem morza. Zaserwowano nam typowe dania kuchni tajskiej. Wątpię, aby kiedykolwiek mógł powtórzyć tego typu kulinarną kakofonię. Zupa z owocami morza i kawałkami pomidorów, trawy cytrynowej, do tego ryż i różnego rodzaju sosy (słodkie, kwaśne, chili, cytrynowy, limetkowy), to same niebo, które roztaczało nad nami swoje skarby, teraz przeniosło się do mojej buzi. Prawdziwa rozkosz smaków. Na deser świeże i soczyste owoce (melon, mango, arbuz i te, których wcześniej nigdzie indziej nie smakowałem longkorn i ngo), po kolacji przy stołach siedzieliśmy jeszcze długo i rozmawialiśmy na różne tematy, ale zmęczenie po podróży szybko dało o sobie znać i ostatecznie wylądowaliśmy w swoich łóżkach około północy. Rankiem po śniadaniu, na które była zupa ryżowa z kurczakiem (równie pyszna jak kolacja poprzedniego dnia) mieliśmy grę zespołową.
Tutaj nasi studenci prawa znowu się nie popisali, ponieważ zamiast grupowych zawodów na plaży z piłką, różnej maści, mieliśmy zawody typowe dla dwudziestego pierwszego wieku multimedialnej rzeczywistości – mianowicie graliśmy na konsoli do gier, wścibiając wzrok w ekran telewizora. Udało mi się jednak wywinąć od tej wątpliwej rozrywki. Nadeszła pora obiadu, który tradycyjnie był pyszny J i rozpoczęliśmy dyskusję grupową. Tematy miały być z założenia polityczno, socjologiczne, jednak stanęło na tym, że miały ścisły związek ze związkami. To znaczy przechodząc do kolejnych grup musieliśmy opowiadać o tym, jakie to podejście jest w naszym kraju do molestowania w miejscu pracy, jaki jest stosunek do par homoseksualnych, a jak to chłopak zaprasza dziewczynę na randkę i vice versa, czy można mieszkać ze sobą przed ślubem i takie tam. Swoją drogą kiedy opowiadałem, że nie mam nic przeciwko gejom i jak się chcą spotykać to ich sprawa, ale jeśli chcą adoptować dzieci, to mi się już nie bardzo to podoba, zobaczyłem że naszym tajskim animatorom skwaśniały miny. Jak się później dowiedziałem byli gejami. Ech! A podejrzewałem coś od samego początku, ale od kiedy w sklepach można kupić perfumy, które mogą używać mężczyźni i kobiety, oraz mężczyźni ubierają się jak kobiety i na odwrót, moje zdolności wykrywania kochających inaczej bardzo się obniżyły i dałem małą plamkę.
Po dyskusji udało się nam wygospodarować troszeczkę czasu, aby wyskoczyć na pobliską górkę na małą wspinaczkę. Okazało się, że szlak tylko do połowy był turystyczny (to znaczy miał poręcze i był w miarę do przejścia), potem poręcze się skończyły, a ścieżka prowadząca na szczyt trochę bardziej zarastała różnego rodzaju zielskiem, z kaktusami na czele. Sky, Kenny i ja pociliśmy się niemiłosiernie, jako że skały czasami były prawie pionowe. Do tego były bardzo ostre i musieliśmy uważać, żeby się nie pokaleczyć. Niestety wypad był zupełnie spontaniczny, dlatego nie byliśmy do niego zbytnio przygotowani. Tzn. Kenny miał japonki, a ja i Sky sandały J Oryginalne obuwie jak na tego rodzaju wypad. No coż, litry wylanego potu wynagrodził nam widok z samego szczytu, na rozciągające się na horyzoncie pagórki pogrążone we mgle oraz na piaszczyste wybrzeże, wszystko z góry wygląda o wiele piękniej. Małe domki, mali ludzie, bezmiar zatoki i daleko, daleko horyzont. Okazało się, że za nami wspinała się jeszcze grupka miejscowych Tajów. Oczy o mało nie wyskoczyły nam z oczodołów kiedy okazało się, że człapali się oni na sam szczyt boso. Najwidoczniej mieli stopy ze stali. Powrót był trochę gorszy, bo musieliśmy łapać się gałęzi, aby nie spaść, ale szczęśliwie wylądowaliśmy na wybrzeżu. Po drodze, jako że byliśmy rzadkim okazem w tamtych okolicach, który widuje się tylko na filmach wiele miejscowych ludzi podchodziło do nas i chciało sobie robić z nami zdjęcia. Poczułem się jak Paris Hilton, Jennifer Lopez, Aleksander Kwaśniewski i ks. Rydzyk, w końcu posmakowałem zapachu sławy, do „pełni” szczęścia zabrakło jedynie próśb o autografy. Ale po to chyba musimy zapuścić się jeszcze w bardziej odległe tereny Tajlandii. Dotarliśmy do naszego resortu w momencie kiedy zachodziło słońce.
Szczerze mówiąc nie na co dzień można zobaczyć, to co zobaczyliśmy wtedy. Niebo wyglądało jakby całe stanęło w płomieniach. Chmury, które przecinały niebo teraz stały się krwisto czerwone. Można było tak stać zahipnotyzowanym godzinami i nie myśleć o niczym, zawieszony w czasie i przestrzeni. W Tajlandii ze względu na jej położenie geograficzne (bliskość do równika) nie obserwuje się tak dużej zmiany w godzinach zachodu słońca pomiędzy poszczególnymi górowaniami słońca nad zwrotnikami raka i koziorożca. Dlatego całym rokiem słońce zachodzi tutaj względnie około godziny dziewiętnastej (z wahaniami dwugodzinnymi), a wschodzi wcześnie o piątej trzydzieści rano. Nastała noc, zabłysnęły pochodnie na plaży, a nasze stoliki zapełniły się towarzystwem. Zaczęła się zabawa, w dosłownym tego słowa znaczeniu. Zaczęliśmy grać w japońską grę. Gra polega z grubsza na tym, że w kółku siedzą osoby i wybijają rytm na cztery, zaczyna jedna z nich i podaje imię losowo wybranej z towarzystwa oraz cyfrę od jednego do czterech. Wywołana osoba musi powiedzieć swoje imię tyle razy ile wynosiła cyfra w odpowiednim rytmie i powiedzieć imię kolejnej „ofiary” wraz z numerem. Przegrywa ta, która się pomyli, „w nagrodę” pije kolejkę whiskey.
Tamtej nocy dużo ludzi polowało na Polaka, no bo przecież w świecie Polak = pijak. Więc w ogniu walki, „niestety” musiałem łyknąć kilka kolejek, ale poza niesamowicie dobrym humorem, nic innego mi nie doskwierało, czego nie można powiedzieć o innych. Jak muchy popadały Azjatki o wzroście nie przekraczającym metra sześćdziesięciu i o masie ciała zbliżonej do wcześniej wspomnianej muchy. Pierwsza padła Ayako z Japonii, po zaledwie dwóch kolejkach przeniosła się do innego świata. Kolejna była Peggy ze Stanów o chińskim pochodzeniu, walczyła mocno, ale padła po piątej rundzie. Najlepiej trzymała się Vii (amerykanka pochodzenia wietnamskiego), która padła kolejkę po Peggy. A potem kolejno padali Azjaci, Amerykanie, ale Polak trzymał się mocno wraz z resztą Europy. Kiedy skończyła się whisky zaczęły się popisy akrobatyczne Takeshiego z Japonii, które tak szybko jak się zaczęły, się skończyły. Ból głowy, który rozsadzał mu czaszkę przeszkodził w robieniu gwiazd, fikaniu fikołków i chodzeniu na rękach. Ogólnie większość wylądowała na piasku robiąc aniołki i różnego rodzaju fikuśne kształty. Trzeba przyznać, że było wesoło. Mimo tego, że większość była pijana, to bawiliśmy się przednio i pokojowo. Położyliśmy się o trzeciej w nocy, przedtem zanosząc Peggy i Vii do ich domków, którym dziwnym trafem nogi odmówiły posłuszeństwa. No cóż, ciekawe czemu.
Spaliśmy niedługo, ponieważ o piątej trzydzieści nad ranem chcieliśmy wstać na wschód słońca. Nie wiem jakim trafem, ale nam się udało. Byliśmy trochę pijani, ale kiedy z Jonem dotarliśmy na plażę, która znajdowała się minutę drogi od naszego domku myśleliśmy, że będzie ona pełna tych wszystkich ochotników, którzy zastrzegali się jeszcze kilka godzin wcześniej, że wstaną na pewno. Cóż szczerze mówiąc byliśmy pierwsi i udało nam się obejrzeć prawdziwy spektakl od początku do samego końca. Słońce wschodziło nad morzem daleko na horyzoncie. Ponieważ było dosyć pochmurno nie widzieliśmy samego słońca, ale tylko bezmiar czerwonych chmur. Wstawało leniwie, minuta po minucie niebo zmieniało się nie do poznania. To niesamowite, tak niepowtarzalny widok zmieniał się z każdą minutą. Leżeliśmy na plaży, delektując nasze oczy widokiem leniwie wschodzącego słońca, które swoje kolejne promienie roztaczało na naszych twarzach. Po tym wszystkim poszliśmy znowu spać, aby odespać poprzednią noc.
W południe skończyła się nasza przygoda, znowu musieliśmy się zapakować leniwie do naszego kochanego ISUZU, który rozkraczył się w połowie drogi powrotnej. Zapewne nie był to pierwszy raz, bo problem szybko został usunięty. Powrotna podróż minęła mi bardzo szybko. W autobusie poznałem Onga, który chciał żeby mówić do niego Andreas, ponieważ tak nazywa się jego ojciec. Oprócz Tajskiego, mówił także po Niemiecku. W tym drugim języku porozumiewał się z ojcem, który był Duńczykiem. Studiuje prawo, bo tak kazał mu ojciec, który sam jest prawnikiem i który często odwiedza Bangkok w podróżach biznesowych. Jego rodzice się rozwiedli. Nie lubi swojego ojca, ponieważ on sam chciałby studiować historię, którą jest zafascynowany. Wie, że jako nauczyciel nie zarabiałby dużo pieniędzy, ale kochałby to co robi. „Niestety” ojciec co do niego miał inne plany. Uświadomiłem sobie, jak to dobrze, że moi rodzice nigdy nie dyktowali mi co mam robić. Pamiętam, kiedy byłem na nich zły czasami, że nie ukierunkowali mnie, nigdy nie powiedzieli masz studiować to i to. Koniec, kropka! Teraz jestem im za to niezmiernie wdzięczny, zawsze powtarzali mi, abym szedł w tym kierunku, który podoba się mi. Nie zawsze wiedziałem, dokąd zmierzać i co wybierać. Teraz mimo, że czasami mam wątpliwości co do drogi, którą obrałem mogę mieć żal tylko i wyłącznie do siebie, ponieważ moje wybory od początku do końca były suwerenne. Mimo tego, że nie wiem nadal dokąd zmierzam, to jestem im wdzięczny, że byli zawsze drogowskazem, mapą, a nie dyktatorem, który ma zawsze rację, którego zdanie jest najważniejsze i święte, tak jak w przypadku ojca Onga. Zaczął padać deszcz, pozamykaliśmy okna w autobusie, większość osób poszła spać, zmęczona nadmiarem wrażeń. Patrzyłem wlepionym wzrokiem na poletka pól ryżowych, które zapełnione były wodą, na ludzi brodzących w błocie, pracujących ciężko w pocie czoła. W uszach pobrzmiewała muzyka z iPoda Cristiny. Sierra Leone Refugees Band – zespół założony przez uchodźców z Sierra Leone, w którym śpiewają o swoich losach. Pomimo tego, że melodia była wesoła w każdym słowie słychać było żal, ubolewanie nad brakiem swojego miejsca na ziemi, brakiem domu i schronienia, bezpieczeństwa i stabilizacji. To wszystko co dla nas – ludzi wschodu – wydaje się chlebem powszednim, tak powszednim, że tego nie dostrzegamy. Dla tamtych ludzi jest nieosiągalnym marzeniem, jak dla nas lot na księżyc. Mały skrawek ziemi, niewielka chata, w której oni wraz z rodzinami mogliby poczuć się bezpiecznie. Żyjemy na jednej planecie, a tak naprawdę należymy do zupełnie innych światów. Uchodźcy nie mają opieki zdrowotnej, zasiłków, emerytur, nikt nie martwi się o edukację ich dzieci. Młode dzieci, które rodzą się w takim kręgu, nie mają szans na żaden start. Będą najprawdopodobniej dzielić w przyszłości losy swoich rodziców. Przerzucani z obozu do obozu, wykorzystywani przez kupców. Pracownik kopalni diamentów, który pracuje kilkanaście godzin dziennie, za minimalne racje żywnościowe, które wystarczają mu na to, aby nie umrzeć z głodu, dostaje od kupców 1,5 dolara za znaleziony kamień. Ten sam kupiec jest w stanie odsprzedać ten sam kamień na rynku za 15000 dolarów. Czy ktoś się nimi przejmuje. Oczywiście, są organizacje międzynarodowe jak UN, są tysiące wolontariuszy, ale czy my ludzie zachodu, myślimy o uchodźcach z Sierra Leone, czy zdajemy sobie sprawę, że w północno-wschodniej Tajlandii żyją chłopi, którzy pracują na polach ryżowych otrzymując czasami zapłatę w postaci 20 bahtów (1,5 PLN) dziennie? Jedna planeta i sześć miliardów różnych rzeczywistości, których bogactwo powoduje zawroty głowy.
Zafascynowała mnie ekonomia rozwoju. Ekonomia to potężne narzędzie, które może przynieść wiele szkód, ale również wiele dobrego. Jak zasypać niezwykłą przepaść pomiędzy dochodami prawników, finansistów, bankowców, managerów, którzy w kolebce finansowej Azji Południowo-Wschodniej zarabiają takie stawki na godzinę, o jakich nie mogą poważyć chłopi z obszarów wiejskich położonych zaledwie 200 kilometrów od stolicy Tajlandii? Pomimo tego, że wiele największych umysłów na ziemi pracuje nad tym, rozwarstwienie dochodowe nadal się powiększa, a tempo jest wykładnicze. Postanowiłem napisać pracę magisterską z ekonomii rozwoju i zrobić jeszcze jeden kierunek na SGH. Pozostało mi niewiele czasu, a tak wiele pracy. Mam nadzieję, że praca powstanie. Czy podróżowanie zmienia? Chyba tak …