Sunday, October 14, 2007

13 października 2007 Biec, ciągle biec w stronę słońca ...

Dotarliśmy na miejsce taksówką, krew w żyłach zaczęła mi szybciej płynąć na widok wielkiego łuku z napisami START i FINISH. Wokół pełno świateł. Mój pierwszy w życiu wyścig miał się rozpocząć za półtorej godziny. W brzuchu czułem magiczne motylki, w głowie miałem mętlik. Przed wyjazdem sprawdzałem maniakalnie czy niczego nie zapomniałem: koszulka, spodenki, numer startowy, buty, skarpetki. Wielki zegar zawieszony pod łukiem startowym powoli odliczał kolejne minuty do startu. Tego dnia miałem przebiec 12 km, startowałem razem z Haley, która miała pokonać 6 km. Start Amari Watergate Hotel, bieg o północy przez zamknięte ulice Bangkoku w samym centrum wielkiego miasta. Zaczęliśmy rozgrzewkę i rozciąganie, które skonsumowało nasze ostatnie trzydzieści minut przed startem. Dziesięć minut przed startem ustawiliśmy się przy wyjeździe z podziemnego parkingu hotelu, wokół ponad dwa tysiące ludzi. Nagle prowadzący ze sceny zaczęli wielkie odliczanie: 10 … 9 … 8 … … 3 … 2 … 1 … Start. Zaczęło się, powoli masa ludzi zaczęła wylewać się kolejno na ulice Bangkoku, przebiegając pod łukiem. Pierwsze kilkaset metrów biegło się bardzo lekko. Wokół widać było tylko światła drapaczy chmur, reflektory czekających na przejściach samochodów i motocykli, zmieniającą się sygnalizację świetlną. Każdy miał do pokonania swój własny dystans, ponad dwa tysiące ludzi chciało dotrzeć z powrotem do mety. Przede mną kilkaset osób rytmicznie przebierających noga za noga, za mną drugie tyle w koło powtarzając ruchy, jak magiczną mantrę. Każdy wpatrzony w jakiś punkt niewiadomo gdzie, każdy odliczający kilometry do końca. Dlaczego biegliśmy? Ja chciałem zobaczyć jak to jest, zasmakować ducha rywalizacji, poczuć, że jestem jednym z tych dwóch tysięcy ludzi, którzy bez względu na wiek i stan zdrowia, próbowali zmierzyć się z sobą samym, jedni robili to dla zabawy, inni dla wyższych celów, jeszcze innym pewnie za to płacili. W zasadzie, to wszystko się wtedy nie liczyło, podczas biegu liczyło się to, czy zdołasz dobiec do mety i jak szybko potrafisz to zrobić i czy pokonasz własne słabości. Wielu z nich było wysportowanych, tak że przy każdym kroku można było uczyć się anatomii, ponieważ tak bardzo odznaczały się ciężko wypracowane mięśnie. Byli przeciętni zjadacze chleba, tak jak ja, którzy robili to po raz pierwszy. Byli również ludzie z problemami, nadwagą, ale również ci, których wiek był bardzo zaawansowany.

Biegło mi się lekko, co prawda po kilku kilometrach złapała mnie kolka, zwolniłem, zacząłem oddychać głęboko. Jakoś udało się zażegnać problem. Wyścig ‘ustabilizował’ się po około sześciu kilometrach, wtedy odnajdujesz swoją grupę odniesienia. Biegniesz wśród tych, którzy mają takie same tempo jak twoje. Wyprzedziłeś już tych, którzy byli wolniejsi, a ci którzy są szybsi już o tobie nie pamiętają, ponieważ wchłaniają kolejne kilometry kilkaset metrów przed tobą. Tak jak w życiu, po pewnym czasie spotykasz ludzi do siebie podobnych, zaczynasz się z nimi przyjaźnić, wielu z nich pozostaje z tobą do końca twoich dni. Tutaj masz towarzyszy do samej mety. Dzielisz z nimi wspólny kawałek swojej drogi. Każdy jest tutaj anonimowy, nie liczy się twoje imię i co w życiu robisz, gdzie byłeś i co widziałeś. Tutaj liczy się tych kilka chwil. Biegłem z dwoma mężczyznami jeden miał czerwoną koszulkę i po kształcie jego łydek, wydawał się dosyć zaawansowanym biegaczem, drugi z kolei miał żółte spodenki i zapewne też nie był to dla niego pierwszy wyścig. Próbowałem dotrzymać im kroku, ale za szybko stawiali kolejne kroki. Powoli, ale systematycznie oddalali się, w końcu znikli za kolejnym zakrętem. Wtedy zacząłem starać się wyprzedzać osoby, które były bezpośrednio przede mną. Tak robiłem przez ostatnie kilka kilometrów. Kiedy wśród lasu drapaczy chmur ujrzałem wieżę Baiyoke, przy której stoi hotel przyspieszyłem. Wtedy zobaczyłem swojego dawnego towarzysza w żółtych spodenkach. Niestety okazało się, że to nie był koniec trasy, pozostało nam jeszcze dwa kilometry, a ja nie miałem już sił. Zwolniłem. Powoli stabilizował mi się oddech, zrobiliśmy ostatni nawrót. Do mety został około kilometr, mój towarzysz był przede mną około stu metrów. Nie biegłem po złoto, nie chciałem zająć pierwszego miejsca, chciałem dobiec do mety, przesunąć swoją granicę, ale wtedy zapragnąłem go wyprzedzić. Tylko, że on tak samo jak ja przed metą zaczął przyspieszać. Ostatnie kilkaset metrów postanowiłem biec jak tylko najszybciej potrafię, wydłużyłem krok, podnosiłem wyżej kolana, biegło się dobrze, ale czułem, że mam coraz mniej powietrza. Udało się mi wyprzedzić mojego towarzysza w żółtych spodenkach, za zakrętem wbiegłem na parking hotelu i przekroczyłem metę. W tamtej chwili zegar odliczający czas od startu pokazywał 1g 00 m 59 sek. To już koniec.

W tamtej chwili na parkingu każdy był tak samo szczęśliwy, każdy cieszył się tym samym szczęściem, dobiegliśmy do mety. Gratulacje, uśmiechy na twarzach innych, gdzieś za kolejnym rogiem wypatrzyła mnie Haley, tak samo szczęśliwa i uśmiechnięta od ucha do ucha jak ja. Potem krótkie after-party, odbiór medali za uczestnictwo, darmowe napoje, zupki, piwo i upojajające chwile odpoczynku, siedząc na schodach, robiąc nic. W oddali na scenie najlepsi byli nagradzani pucharami, my nagrodzeni byliśmy przez samych siebie – radością i euforią. W końcu nadszedł czas powrotu.

Powiadają, że pierwszy raz jest zawsze najlepszy. Ja swojego nie zapomnę do końca życia. W taksówce byliśmy około drugiej w nocy, pomimo tak późnej pory i przebiegniętych kilometrów ja czułem się fantastycznie, w ogóle nie zmęczony. Mój organizm naprodukował tyle dopaminy, że można byłoby tą dawką rozweselić sporą grupę pesymistów. Cały czas znajduję się w szoku, teraz jest szósta dwadzieścia cztery rano, powoli moje powieki stają się coraz cięższe, za oknem już dawno świta, to chyba znak, że czas na odpoczynek, a więc … dobranoc ; )

No comments: